Krakowski pechowy Gierymski
W dzieciństwie różnica czterech lat to przepaść. W wieku młodzieńczym to różnica między autorytetem a naśladowcą. W wieku starszym to tyle co nic. Tyle, że wieku starszego jednemu z nich nie dane było dożyć…
Maksymilian Gierymski (1846-1874) był o te cztery lata starszy. A umarł przeszło ćwierć wieku przed Aleksandrem. Obaj warszawiacy, synowie Józefa, który był miejskim urzędnikiem budowlanym, a potem administratorem Szpitala Ujazdowskiego i Julii z Kielichowskich. Jeśli młodszy Aleksander od wczesnej młodości wiedział, że chce zostać malarzem i tylko w tym kierunku się kształcił, to Maksymilian był umysłowością znacznie szerzej ukształtowaną. Od dziecka uczył się grać na fortepianie i myślano, że to właśnie muzyka stanie się jego zawodem. Ale ukończył gimnazjum realne na kierunku matematyczno-przyrodniczym, a w 1862 r. zapisał się na studia w słynnym Instytucie Politechnicznym Rolnictwa i Leśnictwa w Puławach. Gdy wybuchło powstanie styczniowe – chwycił za karabin i poszedł walczyć. Po upadku powstania już na politechnikę nie wrócił, tylko podjął naukę w warszawskiej Szkole Głównej, na wydziale matematyczno-fizycznym, a potem – w Klasie Rysunkowej Rafała Hadziewicza i Chrystiana Breslauera, Jednak szybko dostrzegł, że mimo młodego wieku niewiele już może się u starych mistrzów nauczyć. Szybki rozwój jego talentu, zauważony m.in. przez Juliusza Kossaka, u którego brał prywatne lekcje, zaowocował przyznaniem Gierymskiemu (mimo jego powstańczej przeszłości) rządowego stypendium na wyjazd do Akademii Sztuk Pięknych w Monachium.
W tamtejszej polskiej kolonii artystycznej stał się wkrótce jedną z najwybitniejszych indywidualności, przyjaźniąc się szczególnie z nieco starszym Józefem Brandtem, oraz Adamem Chmielowskim, z którym znał się już z czasów Klasy Rysunkowej i z którym dzielił niewesołe wspomnienia z powstania styczniowego (Chmielowski, późniejszy święty Brat Albert, jako 18-latek stracił w powstaniu nogę…). Niebawem (1868) przybył na studia jego brat Aleksander, który z kolei blisko przyjaźnił się z innym „monachijczykiem” – Stanisławem Witkiewiczem.
Maksymilian Gierymski dość szybko stał się dojrzałym i znanym w środowisku artystą, o zdecydowanym, indywidualnym stylu. Został członkiem monachijskiego Towarzystwa Artystycznego i berlińskiej Akademii Sztuki, jego prace trafiały nawet na cesarski dwór w Wiedniu, zdobywał sukcesy na wystawach międzynarodowych, nie mógł nadążyć z realizacją zamówień z całej zachodniej Europy. W kraju zaś jego prace przyjmowano chłodno, a nawet z wyraźną niechęcią, zarzucając mu brak patriotyzmu i ucieczkę w „sztukę dla sztuki”. Pod koniec życia przestał więc w ogóle wystawiać na ziemiach polskich. W dodatku, w 1872 r. będąc przejazdem w kraju odwiedził siostrę, którą wychowywała przyjaciółka jego zmarłej matki, Jadwiga Tomaszkiewicz. W jej córce, Paulinie, Gierymski zakochał się nieszczęśliwie – panna była już zaręczona z innym. W dodatku jej matka dostrzegła z pechowym epuzerze pierwsze, ale już zaawansowane objawy gruźlicy.
Niestety, diagnozę tę potwierdzili wkrótce lekarze. Aleksander wyjechał do Rzymu, gdzie przebywał pod opieką brata, potem próbował szukać ratunku w Alpach i Bawarii, ale na leczenie było już za późno. Zmarł w Niemczech, w Bad Reichenhall, w wieku zaledwie 28 lat.
Pisaliśmy niedawno o wystawie prac Aleksandra Gierymskiego w warszawskim Muzeum Narodowym. Niemal symultanicznie, w ramach wspólnego projektu „Bracia Gierymscy” w Gmachu Głównym Muzeum Narodowym w Krakowie 25 kwietnia 2014 r. otwarto wystawę Maksymilian Gierymski: Dzieła – inspiracje – recepcja, której kuratorem jest Aleksandra Krypczyk. Ekspozycja ulokowana jest na piętrze budynku przy al. 3 Maja i dzieli się na sześć części, chronologicznie i tematycznie pokazujących zaprezentowane prace według głównych wątków twórczości artysty. Zaprezentowano na niej 55 obrazów olejnych Gierymskiego i 55 jego rysunków, a także trochę fotografii z czasów jego studiów w Monachium.
Obrazom Maksymiliana Gierymskiego (poprzednia retrospektywna wystawa jego twórczości odbyła się w dokładnie 40 lat temu w Warszawie, w 100-lecie śmierci malarza) towarzyszy kilkadziesiąt prac innych artystów polskich z tej samej epoki, a także liczne dzieła twórców europejskich. Stwarza to wrażenie chaosu, w dodatku w wielu miejscach wystawy Maksymilian Gierymski gubi się zupełnie, a nawet wręcz zostaje zdominowany przez nieco sławniejszych kolegów. Jeśli w części, poświęconej okresowi studiów monachijskich ciekawe może być skonfrontowanie efektów, jakie tamtejsza „majsterszula” przyniosła w twórczości Gierymskiego – i Witkiewicza, Chmielowskiego, Brandta, Chełmońskiego, Ajdukiewicza, to już zestawianie jego twórczości z dziełami Gersona, Kossaka, a nawet Grottgera zaciemnia wizerunek artysty całkowicie. „Ozdabianie” zaś wystawy Gierymskiego pracami artystów zagranicznych tylko dlatego, że malowali podobne jak on motywy nie daje się usprawiedliwić niczym, jak tylko chęcią przewietrzenia muzealnych magazynów.
Co więcej, eksponowanie tematyki powstania styczniowego w osobnym dziale, w towarzystwie prac kolegów Gierymskiego nie tylko dokumentujących martyrologię narodową, ale zaspokajających współczesne sentymenty do kresów wschodnich zdaje się pozostawać w całkowitej sprzeczności z artystycznym przesłaniem bohatera wystawy, dla którego anegdota historyczna, a zwłaszcza jej wydźwięk patriotyczny były absolutnie drugorzędne w stosunku do wartości artystycznych.
Tak pisze o tym Ewa Micke-Broniarek z Muzeum Narodowego w Warszawie:
…nigdy nie został malarzem-batalistą. Jego wrażliwej naturze obcy był zgiełk bitewny, brutalna przemoc, a zarazem heroizm walczących żołnierzy, tak chętnie odtwarzany przez innych malarzy tej epoki. Z głębokim wyczuciem i współczuciem ukazywał natomiast ich szarą, codzienną rzeczywistość – powolne przemarsze, konne patrole, postoje w ubogich wiejskich zagrodach lub na leśnych biwakach („Zwiad kozaków kubańskich”, 1868/69; „Scena powstańcza w nocy”, ok. 1869; „Rewizja nocna”, 1871-72). W jego pamięci odżywały młodzieńcze wspomnienia z 1863 , które potrafił przenieść na płótno z autentyzmem przejmującym tragiczną prawdą tamtych dni. W analogiczny sposób przedstawiał sceny odnoszące się do czasów powstania listopadowego, akcentując w nich nie walory historyczno-dokumentalne, lecz nużący, mozolny trud żołnierskiego życia („Pochód Ułanów Polskich w 1830 roku”, ok. 1869; „Adiutant sztabowy z 1830 roku”, ok. 1869). Z tego też względu nie robił najmniejszej różnicy w sposobie ukazywania polskich powstańców, rosyjskich kozaków czy austriackich huzarów. Obok bezimiennych, anonimowych postaci żołnierzy równorzędnym bohaterem tych dzieł pozostaje rodzimy krajobraz, najczęściej ukazany w ponurej, jesienno-zimowej aurze, będący nie tylko tłem wydarzeń, ale światem tych ludzi określającym warunki ich walki i codziennego życia.
Właśnie owo unikanie hurra-patriotycznych odniesień było przyczyną ostracyzmu, jakim objęto jego twórczość na ziemiach polskich, gdzie odbiorcom sztuki w dużej mierze były obojętne kwestie walorów artystycznych dzieła, a jedynie ideologiczne przesłanie, które mogło działać ku pokrzepieniu serc. Czy te poglądy nam nie przypominają czegoś ze współczesnej rzeczywistości?
Zgodnie ze nowoczesnym trendem, krakowskiej retrospektywie Maksymiliana Gierymskiego towarzyszą multimedia. Trzeba przyznać – dość umiarkowanie. W ostatniej części wystawy w wydzielonym pomieszczeniu możemy obejrzeć filmik przedstawiający zaginione (głównie w czasie ostatniej wojny) dzieła artysty, w hollu przed wystawą kilka miękkich pufów zachęca do zapoznania się z filmem biograficznym o Maksymilianie Gierymskim – niestety trudno mi o nim cokolwiek powiedzieć, bo ekran umieszczony jest w najjaśniejszej części sali i prawie nic na nim nie widać, zaś dźwięk filmu szemrze sobie radośnie gdzieś z tyłu sali, bez powiązania z ekranem, zagłuszany każdym słowem przechodzącej publiczności.
W tej samej sali jest tzw. stand, w którym – jak przypuszczam – można byłoby się zapoznać z założeniami wystawy, ale niestety prezentacja zawiesiła się zapewne jakiś czas po wernisażu i we wtorek, 29 kwietnia 2014 można było sobie tylko posmyrać bez efektu palcem po brudnym ekranie dotykowym. Jakichkolwiek audioprzewodników nie zauważyłem, zresztą żaden z obrazów nie miał odniesienia do tego urządzenia.
Na wystawie nie ma katalogu, ale przy wejściu do muzeum (nie do sal wystawowych) czujne oko wypatrzy leżące luzem na stercie dwie ulotki i jedną broszurkę tematycznie związane z Gierymskimi. Broszurka od przodu opowiada o warszawskiej ekspozycji, od tyłu o krakowskiej – lub odwrotnie. Ulotka Maksymilian Gierymski kompetentnie opowiada o wystawie krakowskiej (autorem jest kuratorka wystawy Aleksandra Krypczyk). Druga, zatytułowana tak jak i cała wystawa Maksymilian Gierymski. Dzieła, inspiracje, recepcja ma podtytuł Wydawnictwo edukacyjne do wystawy i cierpi na daleko posunięty infantylizm, ale być może jest przeznaczona dla sześciolatków, które w tym roku pójdą jednak do szkoły. Aliści wystawa czynna będzie tylko do 10 sierpnia, więc może jednak na edukację artystyczną, proponowaną w ulotce (Poproś kolegę albo koleżankę, żeby wykonali jakąś pozę, wybierz tło, na którym mają stanąć, zrób zdjęcie, a potem po powrocie do domu naszkicuj i namaluj obrazek, patrząc co jakiś czas na fotografię – pomoże Ci to oddać wszystkie szczegóły. Do dzieła!) załapią się też uczestnicy akcji „Lato w mieście”. Trochę to żenujące, że na takie bzdety idą pieniądze Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i że firmuje to Muzeum NARODOWE.
Wystawa w Muzeum Narodowym w Krakowie jest żałosnym cieniem wystawy warszawskiej, ale przede wszystkim chybiony wydaje mi się sam pomysł: dlaczego braci Gierymskich po prostu nie pokazano razem, najpierw w Warszawie, potem w Krakowie, albo odwrotnie? Pożytek z takiej wystawy byłby większy. No, chyba że ideą, przyświecającą autorom projektu Bracia Gierymscy było to, by chętni do zapoznania się z efektem ich pracy korzystali z usług koncernu „PKP Intercity” – który, jak czytam w jednej z ulotek, jest partnerem wystawy…
(Temperatura topnienia)
Dodaj komentarz