Czerwone skrzydło Leonarda
Kościół jurgowski ma jako patronów Matkę Boską Różańcową i św. Sebastiana, którzy w ołtarzu głównym zmieniają się rotacyjnie: figury umieszczone są na szynie i można je przesuwać. Na ogół w ołtarzu jest Matka Boska, a święty męczennik z III wieku, urodzony w langwedockiej Narbonie rzymski gwardzista, doznaje adoracji tylko w okresie Wielkiego Postu oraz w czasie odpustu z okazji swojego święta w okolicach 20 stycznia. Ale natłok pięknie
odrestaurowanych figur i kolorowej polichromii, pokrywającej ściany i sufit rokokowej jurgowskiej świątyni w zasadzie nie pozwala skupić wzroku na jednym tylko miejscu, choćby był nim piękny ołtarz główny.
Jednak 23 sierpnia 2014 r. jeszcze przed rozpoczęciem trzeciego z kolei koncertu festiwalu „Barok na Spiszu” uwagę publiczności przyciągnął niezwykły instrument, stojący przed prezbiterium. Podobny do klawesynu, albo raczej do małego fortepianu, niebieski, z otwartym czerwonym skrzydłem, na którym widniał łaciński napis, będący cytatem z listu wybitnej mistyczki i… kompozytorki, świętej Hildegardy z Bingen, do prałatów z Moguncji: Quos videlicet sanctos prophetas studiosi et sapientes imitati, humana et ipsi arte nonnulla organorum genera invenerunt, ut secundum delectationem animae cantare possent – co się wykłada mniej więcej tak: Naśladując świętych proroków, ludzie pilni i mądrzy wynaleźli ludzką sztuką różne instrumenty, aby grać ku radości duszy.
I owo wynalezienie instrumentu było główną atrakcją wieczoru. Bowiem mieliśmy oto przed sobą ucieleśnienie jednej z licznych wizji genialnego artysty i wynalazcy, Leonarda da Vinci, opisanej i naszkicowanej przezeń na początku ostatniej dekady XV w. i zebranej w zbiorze jego notatek Codice Atlantico. Instrument – nigdy przez Leonarda nie skonstruowany – nazywa się viola organista i łączy sposób wydobywania dźwięku, właściwy dla instrumentów smyczkowych, a więc przez pocieranie strun smyczkiem, z techniką gry na instrumentach klawiszowych. Pomysł ten rozpracował szczegółowo niemiecki konstruktor Hans Heiden (ok. 1600 r.), a na owym klawiolinie grywał podobno Vincenzo Galilei, ojciec słynnego astronoma Galileusza. Współcześnie w Polsce jedynym konstruktorem instrumentu, stanowiącego syntezę klawesynu, organowego pozytywu i violi da gamba jest krakowski pianista, kompozytor i konstruktor Sławomir Zubrzycki (ur. 1963).
Na violi organista gra się mniej więcej w taki sposób: muzyk, naciskając prawą nogą pedał, napędza przy pomocy mechanizmu przekładniowego znajdujące się w pudle instrumentu okrągłe (!) smyczki, pocierające struny, które są podnoszone i dociskane do nich poprzez naciskanie klawiszy, jak w fortepianie.
Rozpisuję się o tej technice dlatego, że ona zdaje się najbardziej fascynowała słuchaczy, którzy w większości – tak samo jak ja – po raz pierwszy nie tylko widzieli i słyszeli taki instrument, ale w ogóle usłyszeli o jego istnieniu. Ale oczywiście koncert festiwalowy rządził się prawami festiwalu. Otworzył go, jak zwykle, dyrektor imprezy Rafał Monita
(także założyciel i szef oficyny wydawniczej „Astraia”, której książki były sprzedawane w przedsionku kościoła), a ponieważ festiwal po raz pierwszy gościł w Jurgowie – przed koncertem wysłuchaliśmy mini-wykładu regionalnie wyzdajanego Józefa Górki, miejscowego radnego, prezesa Rady Nadzorczej Centrum Rekreacji i Wypoczynku „Hawrań” i świetne znawcę historii Jurgowa i jego kościoła.
Potem o klawiolinie mówił jego konstruktor Sławomir Zubrzycki, krótko i ciekawie zapowiadając także poszczególne utwory, które wykonywał. Na początku usłyszeliśmy cykl tańców polskich z XVI i XVII wieku, w oryginale pochodzących przeważnie z tabulatur organowych i lutniowych, po raz pierwszy (prawykonanie światowe!) zaprezentowanych w wersji na wiolę organistę. Potem słuchaliśmy dzieł Marina Marais, działającego w Paryżu i Wersalu na przełomie XVII i XVIII w. mistrza gry na violi da gamba: Les Voix Humanes w formie ronda i wyboru z Suity h-moll z 1701 r., rozdzielonych utworem niemieckiego kompozytora Carla Friedricha Abla Allegro in d minor. Francuskich twórców reprezentował także Jean de Sainte-Colombe (1640-1700) z ciekawą transkrypcją jego utworu Concert XLIV na dwie wiole równo strojone. Na zakończenie koncertu Sławomir Zubrzycki przedstawił bardzo wirtuozowskie, choć nieco długawe Szaleństwa Hiszpańskie (Les Folies d’Espagne), z 1701 roku.
Ledwo wybrzmiały oklaski i regionalnie przystrojone dzieciaki wręczyły wykonawcy piękną różę, a już tłum słuchaczy otoczył instrument Leonarda, ciekaw szczegółów jego konstrukcji – nawet słowa dziękującego wykonawcy i organizatorom księdza proboszcza Stanisława Malarza utonęły w gwarze. Jednak nie mogliśmy odpytywać artysty i konstruktora zbyt długo, bo właśnie miała się zacząć wieczorna msza święta. Szkoda, ale rozmowy mistrza ze słuchaczami kontynuowane były na kościelnym dziedzińcu.
Jadąc potem przez kompletnie rozkopaną główną drogę prowadzącą przez Jurgów miałem dwie refleksje bynajmniej nie muzyczne, choć związane z koncertem: po pierwsze – Sławomir Zubrzycki ubrany był fantastyczny surdut, którego mu serdecznie pozazdrościłem, ale nie zdołałem spytać, gdzie takie wdzianko można zdobyć. Pewno bym i tak nie zapytał, bo bym się wstydził. Zresztą, to, że on w tym wyglądał wspaniale nie znaczy, że ja bym też. A po drugie, już zupełnie nie à propos: wyczytałem, że święty Sebastian, w kościelnej i artystycznej ikonografii przedstawiany jako prawie zupełnie nagi i bardzo młody mężczyzna, często naszpikowany jak jeż strzałami z łuku, którymi na rozkaz cesarza Dioklecjana został uśmiercony – jest uznawany, prawem kaduka oczywiście, za patrona homoseksualistów. Może dlatego właśnie w tym kościele tak doskonale zabrzmiał instrument, będący realizacją projektu Leonarda da Vinci? Sapienti sat…
Dodaj komentarz