Do szopy, hej, pasterze…
Święta Bożego Narodzenia szczęśliwie kończą się wkrótce po zamordowaniu karpia i przejściu z wegetariańskiej Wigilii na zdecydowanie niekoszerne posiłki pierwszego i drugiego dnia świąt, nie mówiąc już o dniach następnych, w których początkowo ze wzrastającą niechęcią dojadamy resztki nadmiarowo przygotowanych sałatek, zup, dań drugich i deserów, które zeschnięte coraz bardziej, przypominają okrętowe suchary w średniowiecznych rejsach odkrywców, a potem wrzucamy resztki do bigosu albo zapraszamy do konsumpcji swoich także przepracowanych żołądkowo przyjaciół. Ale osypująca się choinka przetrwa zapewne do 8 lutego i dopiero wtedy rozmontujemy ustawioną pod nią szopkę, do której z corocznym wzruszeniem modlimy się w owe najbardziej sympatyczne ze świąt, humanistycznie się ciesząc wspomnieniem faktu, że oto wszechmocny Bóg zechciał objawić się prostym ludziom w postaci bezbronnego dzieciątka. Śpiewamy więc Gloria in excelsis Deo, wypatrujemy pierwszej gwiazdki i jak ci pasterze spieszymy do stajenki, by tam czcić Boga w małym człowieczku.
Tylko kiedy czcimy Boże Narodzenie? W polskiej tradycji – 24 grudnia. Wtedy szukamy pierwszej gwiazdki, śpiewamy Przybieżeli do Betlejem pasterze, jemy Christmas supper i obdarowujemy się prezentami, na pamiątkę prezentów, jakie dzieciątku dali Trzej Królowie. Wzruszamy się też zwierzątkami, obecnymi w stajence, których ciepło ogrzewało małego Jezuska, dla którego nie było miejsca w gospodzie. A skąd o tym wiemy? Jak to skąd? – oburzy się tradycjonalista – toć to podstawa naszej, chrześcijańskiej wiary. Wiemy o tym z Biblii, ze świętych i objawionych Ewangelii.
Guzik-prawda, żeby nie powiedzieć ostrzej, słowami ks. Tischnera. Oto ewangeliści Marek i Jan o narodzeniach Jezusa nie piszą w ogóle. Mateusz wspomina o nich w kontekście wizyty Mędrców ze Wschodu (notabene w greckim oryginale określa się ich mianem μαγοι, czarodzieje), którzy odwiedzają dzieciątko nie w żadnej szopce czy stajence, ale po prostu w domu:
A oto gwiazda, którą ujrzeli na Wschodzie, wskazywała im drogę, a doszedłszy do miejsca, gdzie było dziecię, zatrzymała się. A ujrzawszy gwiazdę, niezmiernie się uradowali. I wszedłszy do domu, ujrzeli dziecię z Marią, matką jego, i upadłszy, oddali mu pokłon, potem otworzywszy swoje skarby, złożyli mu w darze złoto, kadzidło i mirrę. A ostrzeżeni we śnie, by nie wracali do Heroda, inną drogą powrócili do ziemi swojej. (Mt 2:9-12).
Rozważmy to przez moment. Oto nie są to żadni Królowie, tylko magowie, może czarownicy? Nie jest ich trzech, bo o liczbie gości ewangelista nie pisze. Nie przybywają z trzech różnych stron (tradycyjnie uważa się że jeden był Murzynem, drugi Hindusem, a trzeci może Chińczykiem, czy Mongołem) – tylko z jednej krainy. No bo gwiazdę wskazującą im drogę ujrzeli na Wschodzie – w jednym miejscu zapewne – i powrócili do ziemi swojej, a nie do swoich ziem. No i naturalnie nie mieli na imię Kacper, Melchior i Baltazar. Mateusz ich w ogóle nie nazywa (ale Wikipedia kłamie pisząc, że Kacper według Ewangelii św. Mateusza był obok Melchiora i Baltazara magiem, którzy wiedzeni przez gwiazdę przybyli do Betlejem). Owszem, brzmi to wszystko po „wschodniemu”, jako że Kacper to imię wywodzące się z perskiego Gathaspar (franc. Gaspard), co oznacza strażnika. Melchior jest to niby imię pochodzenia semickiego, ale ja takiego nie znam, natomiast wiem, że słowo to oznaczało 18-litrowy pojemnik wina, a więc zaopatrzenie na niezłą prywatkę. Z Baltazarem sprawa najprostsza: to akadyjskie imię Bel-šar-usur, które nosił syn króla Nabonida, słynny z opisywanej w Biblii uczty, w czasie której na ścianie pałacu pokazały się tajemnicze słowa mane – takel – fares, o których nie wiemy co znaczą, ale są synonimem czegoś wyjątkowo strasznego. I rzeczywiście – jeszcze nie ucichł brzęk złotych naczyń, skradzionych ze świątyni jerozolimskiej, na których Babilończycy ucztowali, jak Baltazar został zabity.
A o uczcie Baltazara jest w Polsce jedno ciekawe powiedzenie: nie uczta Baltazara, uczta się sami…
I jeszcze o gwieździe. To musi być ta słynna Gwiazda Betlejemska, na pamiątkę której wypatrujemy co roku pierwszej gwiazdki i która pokazała się na niebie w momencie narodzenia Pana. Jeśli tak, to w momencie narodzin w Betlejem (przyjmijmy na moment, że Jezus urodził się rzeczywiście w Betlejem, co takie pewne nie jest, ale w tym momencie to nie ma znaczenia) – magowie byli daleko od Palestyny, zapewne w Persji – na pewno ponad 2000 km od miejsca Narodzin. Biorąc pod uwagę dość tradycyjny środek lokomocji, jakim były wielbłądy – trzeba przyjąć, że Jezus musiał być już sporym dzieckiem, kiedy doń dotarli owi egzotyczni goście.
Niektórzy bibliści utrzymują, że Magowie odwiedzili Jezusa już dwuletniego, co poniekąd potwierdza Mateusz: Wtedy Herod, widząc, że mędrcy go zawiedli, rozgniewał się bardzo, wydał rozkaz, aby pozabijać wszystkie dzieci w Betlejemie i w całej jego okolicy, od dwóch lat i młodsze, według czasu, o którym się dokładnie dowiedział od mędrców (2:16).
Jezus musiał dawno już opuścić stajenkę i spokojnie wychowywać się w rodzinnym domu. Ale Magowie zjawiają się w Betlejem, gdzie Józef podobno przybył tylko na czas spisu powszechnego. Dlaczego wszyscy przebywali nadal w Betlejem, zamiast wrócić do Nazaretu?
Wrócimy jednak do owej stajenki, do której przybieżeli pasterze i oddajmy teraz głos ewangeliście Łukaszowi. Był on podobno malarzem, przeto jego opis jest najbardziej pełny, kolorowy i wręcz artystyczny:
I porodziła syna swego pierworodnego, i owinęła go w pieluszki, i położyła go w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie. A byli w tej krainie pasterze w polu czuwający i trzymający nocne straże nad stadem swoim. I anioł Pański stanął przy nich, a chwała Pańska zewsząd ich oświeciła; i ogarnęła ich bojaźń wielka. I rzekł do nich anioł: Nie bójcie się, bo oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem wszystkiego ludu, Gdyż dziś narodził się wam Zbawiciel, którym jest Chrystus Pan, w mieście Dawidowym. A to będzie dla was znakiem: Znajdziecie niemowlątko owinięte w pieluszki i położone w żłobie. I zaraz z aniołem zjawiło się mnóstwo wojsk niebieskich, chwalących Boga i mówiących: Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom, w których ma upodobanie. A gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze rzekli jedni do drugich: Pójdźmy zaraz aż do Betlejemu i oglądajmy to, co się stało i co nam objawił Pan. Śpiesząc się, przyszli, i znaleźli Marię i Józefa oraz niemowlątko leżące w żłobie. A ujrzawszy, rozgłosili to, co im powiedziano o tym dziecięciu. I wszyscy, którzy słyszeli, dziwili się temu, co pasterze im powiedzieli (Łk 2:7-18).
I co? Gdzie jest Gwiazda Betlejemska? Nie ma jej wcale! Jest tylko światłość chwały Pańskiej. Gdzie są zwierzęta? Pasterze ich nie biorą ze sobą do stajenki, przynajmniej Łukasz nic o tym nie pisze. Poszli, znaleźli Dzieciątko w żłobie – ale żadne zwierzęta Mu nie towarzyszą. Stajenki na dobrą sprawę też nie ma! No, bo zwykle w tamtych czasach zwierzęta trzymano przy domach. Jeśli dla Marii i Józefa nie było miejsca w gospodzie, to raczej wątpliwe jest, żeby szukali miejsca na prywatnej kwaterze, bo gdyby ich już wpuszczono do domu – to rodzącą kobietę jednak mimo wszystko przyjęto by w izbie, a nie w przydomowej obórce. Gdyby więc przyjąć narrację Łukasza – to Maria, chwycona przez bóle porodowe, po prostu by nie zdążyła do jakiegokolwiek domu i zatrzymałaby się w najbliższej grocie, których w okolicy musiało być niemało i które zwykle były wykorzystywane jako przydomowe magazyny.
U Łukasza zatem święte niemowlę leży co prawda w żłobie (choć Biblia nie podaje, gdzie jest ten żłób) i jest odwiedzane przez pasterzy, ale ci po prostu idą, żeby je obejrzeć. O zwierzętach nie ma mowy, nie wiemy nawet jakie trzody były przez pasterzy strzeżone. Nie ma też żadnego hołdu ze strony pasterzy, którzy po prostu Maryi i Józefowi opowiadają o tym, co usłyszeli od aniołów, którzy ich o narodzinach zawiadomili. Po czym wracają do siebie, na pastwisko…
Powróćmy teraz do wcześniejszego pytania: kiedy jest owo Boże Narodzenie? Ano, nie wiemy. Na pewno rzecz dzieje się w nocy, bo pasterze trzymają przy zwierzętach nocne straże. Czcimy je 24 grudnia, ale nawet w polskich kalendarzach pierwszy dzień Bożego Narodzenia przypada 25 grudnia. Załóżmy więc, że Jezus urodził się w nocy z wigilii na Pierwszy Dzień, kiedy to dotarli doń pasterze. Dlaczego jednak istnieje Drugi Dzień Świąt Bożego Narodzenia? Czy to tylko po to, by podkreślić wagę, wielkość święta, które niejako „nie mieści” się w jednej dobie i rozbudowuje się do trzech? I dlaczego poza pasterzami, którzy – wg Łukasza – rozpowiedzieli o tym ludziom, nikt obejrzeć owego cudownie narodzonego Dziecięcia nie przychodzi?
Tradycja literackiego rozbudowywania sceny Boskich Narodzin istnieje od początków chrześcijaństwa.
Najstarsze znane nam wizualne przedstawienie tej sceny pochodzi z rzymskiego sarkofagu z IV w. Dzieciątko (przedstawione co prawda jakby było małą mumią) leży nie w żłobie, tylko na rzymskim łożu z oparciem, a towarzyszą mu zwierzęta: koń, lew (jeśli się nie mylę) oraz kompletnie nie zainteresowane Nim ptaki. Motywem dekoracyjnym fryzu są kwiaty i… swastyki.
Tradycja szopkarska wywodzi się z Italii. Uważa się, że pierwszą szopkę urządził w 1223 we włoskim Greccio święty Franciszek z Asyżu. Miała ona charakter parateatralny i stanowiła coś w rodzaju cyklu żywych obrazów, czyli była czymś, co dziś nazywamy „żywą szopką”. Jeśli wierzyć wielkiemu mistrzowi wczesnego renesansu toskańskiego, malarzowi Giotto di Bondone (a mówiono o nim, że był wielkim realistą!) – to głównym twórcą owej szopki był sam Franciszek. Na fresku z końca XIII w., wchodzącym w skład Legendy o świętym Franciszku w górnym kościele bazyliki w Asyżu widzimy świętego układającego w żłóbku lalkę Dzieciątka, obok zapewne żywe zwierzęta, w tle śpiewających zakonników.
W tej samej bazylice mamy – także autorstwa Giotta – fresk z cyklu Życie Jezusa przedstawiający już taką scenę, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni: jest stajenka, dwaj pasterze, anioły na dachu skromnej budowli, zwierzęta – wół, osioł, owce i kozy. Maria leży na dość niewygodnym jak się wydaje łożu, obok stoi żłóbek przypominający paśnik, z którego kobieta – położna (opowiadają o niej niektóre apokryfy) wyjmuje Dzieciątko i podaje je matce. Jezus tutaj też jest owinięty bandażami, jak mumia. A tyłem do tego całego harmideru siedzi stary i zabiedzony Józef, wyglądający tak, jakby to on był w połogu… Świetna scena! Podobnie ujmuje to pochodzący z XIV wieku fresk w kaplicy w Greccio – a więc tam, gdzie pokazano pierwszą szopkę.
Mamy tu Matkę Boską siedzącą przed grotą, karmiącą piersią Jezuska (w bandażach), a stary Józef wspiera na dłoni zmęczoną twarz, na której wyraźnie rysuje się myśl: ale mi dali popalić!
W rzymskiej bazylice Santa Maria Maggiore znajduje się pierwsza szopka rzeźbiona z kamienia, wykonana w 1288 r. przez Arnolfa di Cambio z polecenia papieża Mikołaja IV.
Jednakże historia szopki, w której ustawiane są rzeźbione figurki Świętej Rodziny w otoczeniu pasterzy, królów oraz… miejscowych księży i notabli ma pochodzenie jeszcze starsze, przedfranciszkańskie. Wg dokumentów po raz pierwszy w ten sposób uczczono Boże Narodzenie już w 1205 r. w kościele Matki Bożej w Neapolu. Figurki owe były niekiedy bardzo wysmakowane artystycznie, z polichromowanego drewna, z głowami ceramicznymi i oczami szklanymi. Sztuka owych szopek neapolitańskich rozwijała się w następnych stuleciach, nabierając szczególnego artyzmu w XVIII w.
Szczególną odmianą tego rodzaju szopki, która przetrwała do dzisiaj, a nawet stała się podstawą swoistej gałęzi przemysłu pamiątkarskiego stały się produkowane w Prowansji santons, czyli jakby „świętości” – szopkarskie figurki ceramiczne, przedstawiające postaci lokalnych społeczności: pasterzy, rybaków, ogrodników, notabli, urzędników. Figurki te pojawiły się w okresie Rewolucji Francuskiej, kiedy kościoły były zamykane, kult tępiony, a chrześcijaństwo uważane za przejaw wstecznictwa. Wówczas liturgia przeniosła się do prywatnych domów, a jej narzędziami były między innymi własnoręcznie produkowane figurki świętych. Obecnie jest to wielka gałąź przemysłu, a w okresie Bożego Narodzenia co roku w Marsylii odbywają się wielkie targi producentów santons.
Franciszkanom Europa zawdzięcza rozpowszechnienie idei czczenia Bożego Narodzenia poprzez urządzanie szopek, niekiedy inscenizowanych w postaci teatralnych jasełek. Pod koniec XVI w. sprawę tę wzięli w swoje ręce jezuici, ustalając coś w rodzaju kanonu budowy zminiaturyzowanej szopki, który to model (początkowo będący obiektem kultu, przeciwstawianego ideom reformacyjnym) upowszechnił się i jest popularny do dziś.
Polska ma w tym względzie szczególne zasługi i tradycje. Ale i swojego rodzaju oryginalność, której przykładem są szopki krakowskie,
stanowiące absolutnie unikatowe dzieła sztuki. W zasadzie szopka krakowska jest czymś w rodzaju antytezy szopki betlejemskiej – bowiem Święta Rodzina i wszystkie Bożonarodzeniowe atrybuty i akcesoria: stajenka, żłóbek, pasterze, królowie – usytuowane są w scenerii kościelno-wielkomiejskiej. Figury często są ruchome, niekiedy odgrywają się tam całe sekwencje sceniczne, czasem przy wykorzystaniu wyrafinowanych technik mechanicznych czy elektronicznych. Rzecz ma swoją tradycję wywodzącą się z XVIII w., kiedy to jasełka lub inne formy mechanicznego czy też teatralnego przedstawiania misterium bożonarodzeniowego nabierały wielu akcentów świeckich, wręcz ludycznych i z tego powodu zostały przez kościół zakazane. W 1736 r. biskup Teodor Czartoryski zabronił pokazywania szopek w kościołach, zezwalając jedynie na prezentowanie żłóbka z kilkoma statycznymi figurami. Wtedy szopki wyszły na ulice wraz z kolędnikami i ta tradycja trwa do dziś, choć po prawdzie budowanie kunsztownych i pięknych szopek krakowskich stało się profesjonalnym działaniem artystycznym, a kolędnicy w miastach i miasteczkach to najczęściej wydrwigrosze, nie umiejący nawet śpiewać kolęd, którym płaci się za to, żeby przestali fałszować i poszli gdzie indziej…
Od 1937 r. w Krakowie odbywa się konkurs szopek i w ten sposób tradycja została podtrzymana, ale zarazem całkowicie straciła zarówno swój ludowo-teatralny charakter, jak i oderwała się zupełnie od tradycji betlejemskiej.
W ostatnich latach obserwuje się swojego rodzaju powrót do szopkarskiej tradycji franciszkańskiej, przy czym coraz większą rolę odgrywają w niej żywe zwierzęta, niekiedy nie związane z legendami betlejemskimi, bo poza owymi pasterskimi reminiscencjami (owce, krowy, kozy) chętnie „ozdabia się” szopki zwierzętami egzotycznymi, jak wielbłądy, zebry, lamy czy papugi, przekształcając w ten sposób szopkę w mini-zoo. To naturalnie przyciąga publiczność, zwłaszcza najmłodszą, ale oczywiście również odwraca uwagę od tego, co w szopce najważniejsze, bo jakie dziecko zastanowi się nad lalką Jezuska, jeśli obok ma żywe egzotyczne stworzenie… Z drugiej strony obserwuje się rozwój tradycji neapolitańskiej i prowansalskiej, co skutkuje wprowadzaniem do szopki coraz większej liczby rozmaitych „pasterzy” – w postaci sąsiadów, wójtów czy nawet polityków oraz „królów”, reprezentowanych przez figurki papieży czy kardynałów. Sama szopka także ulega urbanizacji, a nawet przekształca się w coś w rodzaju pałacu o złoconym dachu… U nas, na Podhalu od dawna pasterze przedstawiani byli w strojach góralskich, a obecnie pasterze w cuchach to prawie obowiązkowy element każdej polskiej szopki.
Odrębną sprawą jest rozwijająca się w naszej tradycji szopka, rozumiana jako przedstawienie teatralne, śpiewogra, albo wręcz widowisko kabaretowe. Tu betlejemski kontekst jest zwykle mało widoczny, lub zgoła nieobecny, a prezentowane postaci (grane przez lalki lub aktorów) tylko pretekstowo wiążą się z tematyką bożonarodzeniową (jako wędrujący do stajenki pasterze czy magowie). To swojego rodzaju kontynuacja widowisk jasełkowych, które w XIX w. przybierały niekiedy publicystyczny, a czasem wręcz polityczny charakter. Na gruncie polskim pierwszym tego typu przedstawieniem było Betlejem Polskie Lucjana Rydla z 1904 r. Dziś szopki rozmaitego rodzaju publikują gazety, prezentują teatry i kabarety, zaś samo słowo szopka stało się symbolem czegoś śmiesznego, często żałosnego, w każdym razie wartego wyśmiania.
No to jak było z ta stajenką w Betlejem, wykorzystaną jako salka porodowa wobec faktu, że nie było miejsca w gospodzie?
Ano, tak jak to często bywa – z jednej strony u podstaw tego mitu leży błędne tłumaczenie, z drugiej – romantyzm skojarzeń. Owa „gospoda”, w której nie było dla Marii i Józefa miejsca to greckie słowo καταλυματι, to nie żadna oberża, czy karawanseraj, jak chcą niektórzy, tylko pokój gościnny, miejsce w domu przeznaczone dla gości. Święta Rodzina w Betlejem zatrzymała się po prostu u krewnych, których dom okazał się przepełniony – być może właśnie z powodu owego spisu ludności. Co do owej stajenki – ewangelista używa greckiego słowa – w Vulgacie tłumaczonego jako praesepium, czyli jakby podsienie. To jest część podwórza żydowskiego domu, niekiedy nie zadaszonego, w którym rzeczywiście w uboższych posiadłościach na noc pozostawiano zwierzęta domowe, więc się mógł zdarzyć i żłóbek, i jakieś żywiny. „Nie kijem go to pałką” – powiecie. Ale zapewne nie należy tego rozumieć tak, że nikt nie chciał przyjąć pod swój dach ciężarnej Marii, tylko że pokój gościnny był zajęty, a dziecko spieszyło się na świat. Urodził się więc Jezus w miejscu ubogim, ale wnet po tym fakcie Święta Rodzina na pewno znalazła się w bardziej komfortowych warunkach.
Jednak dla nas wszystkich milszy jest obrazek, na którym Dzieciątko ogrzewane jest ciepłem ciał poczciwych bydlątek, Maria wypoczywa na sianku, Józef zastanawia się, jak to wszystko ogarnąć, na dachu harcują anioły, nad stajenką świeci gwiazda z ogonem, trzej królowie przynoszą bogate dary, pasterze śpiewają, bydlęta klękają, cuda, cuda ogłaszają.
Tekst: Maciej Pinkwart
Fotografie: Renata Piżanowska
Dodaj komentarz