Reminiscencje z Muzeum Powstania Warszawskiego
Dość długo zwlekałem z wizytą w Muzeum Powstania Warszawskiego – po prostu zbyt rzadko i na krótko bywałem w Warszawie, by obejrzeć je zaraz po otwarciu. Poza tym mój stosunek nie tyle do samego powstania, ile sposobu, w jaki było (i jest, niestety…) wykorzystywane przez polityków do swoich celów, mocno mnie zniechęcał. Zwiedziłem je teraz i mam tzw. mieszane uczucia.
O tym, że muzeum jest potrzebne i kiedyś będzie wybudowane wiedzieliśmy wszyscy od dziecka. Etos powstańczy był obecny w każdym domu, bez względu na stopień zaangażowania rodziny w bezpośrednie działania. Ale wiadomo było, że polska władza ludowa, przynajmniej w pierwszych dziesięcioleciach swego istnienia, do tego nie dopuści. Dlaczego? Ponieważ obawiała się, że mogłoby się stać ono ośrodkiem zinstytucjonalizowanego antykomunistycznego oporu, tak jak samo Powstanie było – dla władzy, a także dla wielu ludzi – symbolem walki z Armią Czerwoną, ZSRR, i jej ekspozyturą – Polską Lubelską. A kto walczył przeciw Armii Czerwonej – stał po stronie Niemców i jako wróg musiał zostać ukarany, najlepiej – zabity. Paradoksalnie – to właśnie postępowanie władz, które represjonowały Akowców, a szczególnie byłych powstańców stworzyło ów mit, który dziś jest niejako obowiązującą „prawdą” historyczną i stanowi także oś dydaktyczną Muzeum Powstania. W jakimś telewizyjnym wywiadzie w rocznicę powstania młody muzyk rockowy ujął to tak: powstańcy warszawscy bili się z Niemcami po to, żeby pokonać Sowietów.
Jest to zapewne tzw. skrót myślowy, ale trafnie obrazujący obecną interpretację Powstania. Ale czy jest ona nieprawdziwa? I tak, i nie, bo spoglądanie na owe słynne 63 dni z jednej tylko perspektywy i z jedną, jedynie słuszną oceną jest błędem, z którym mamy do czynienia pewno od 71 lat. Ale najpierw spójrzmy na tę dawną PRL-owską narrację. Czy rzeczywiście jest błędna i bardzo różni się od przesłanek, którymi kierowali się ci, którzy o wybuchu Powstania zadecydowali?
Decyzję podjęto dwa tygodnie przed 1 sierpnia 1944. 22 lipca w Lublinie powstał tzw. rząd lubelski, który wraz z krasnoarmiejcami zbliżał się do Warszawy. Front przesuwał się na zachód tak szybko, że zdobycie stolicy wydawało się kwestią kilku dni. Niemcy sprawiali wrażenie pokonanych, a w każdym razie nie wydawało się, że będą długo bronić Warszawy. Doświadczenia akcji „Burza”, w których Armia Krajowa występowała jako sojusznik aliantów zachodnich, niekiedy nawet współdziałając z Armią Czerwoną były jak najgorsze: mimo sukcesów militarnych, a może właśnie z ich powodu, NKWD i pojedyncze oddziały wojskowe dążyły do zneutralizowania, a najczęściej – fizycznej likwidacji formacji AK. Żołnierze polscy byli siłą wcielani do armii Berlinga, oficerowie – wywożeni w głąb Rosji, nie brakło też aktów bezpośredniego terroru. Zgody nie było i być nie mogło wobec faktu, iż zachodni alianci uznali Polskę za rosyjską strefę wpływów i za oddziałami AK nie stała żadna większa siła militarna, zaś jej polityczna reprezentacja – rząd londyński i jego delegatura na kraj – nie była uznawana przez ZSRR. Zresztą z wzajemnością – po ujawnieniu zbrodni katyńskiej i wobec uznawania przez Sowiety aneksji polskich terenów wschodnich (dokonanej na podstawie paktu Ribbentrop – Mołotow) Polska traktowała ZSRR jako sojusznika swoich aliantów – ale nie swojego.
W tej sytuacji przesłanki do wywołania Powstania były proste i logiczne. Niemcy uciekają przed Armią Czerwoną, która zajmuje kolejne obszary z niemieckiej strefy okupacyjnej. Warszawy na pewno nie będą skutecznie bronić, tak jak nie bronili Lwowa czy Wilna i będą się wycofywać zapewne aż na linię Odry. W tej sytuacji nastąpi taki moment, w którym jeszcze jakieś niewielkie siły niemieckie będą w Warszawie, a Sowieci będą po drugiej stronie Wisły, szykując się do przeprawy. Powstanie wybuchnie, zapewne przyniesie trochę ofiar i trochę strat, Niemcy ostatecznie uciekną, wtedy na wyzwolonym przez Armię Krajową terenie wyląduje Liberator z polskim rządem i ambasadorami aliantów na pokładzie i to oni powitają w stolicy ruskich. I to zmieni całą dotychczasową tendencję, jaką w Europie dawało się już wyraźnie zaobserwować. Stanie się nowy cud nad Wisłą. Wojskowi dowódcy AK doskonale wiedzieli, że we frontalnym starciu z siłami niemieckimi nie mają żadnych szans, ale liczyli na to, że gros roboty wykona Armia Czerwona, a im przyjdzie tylko wygonić z Warszawy maruderów.
To było oczywiste, klarowne i prawie stuprocentowo wykonalne. Ale jak wiadomo „prawie” robi wielką różnicę. Stalin przeprowadził to samo logiczne rozumowanie i zwolnił, a następnie zatrzymał ofensywę, czekając aż wzajemnie wykrwawią się Niemcy i zbrojna siła tych, których – zupełnie słusznie! – uważał za przeciwników ZSRR i jego lubelskich marionetek. Prawobrzeżna Warszawa została zdobyta dopiero 15 września 1944 – po dwóch tygodniach od „godziny W”, kiedy już było wiadomo, że impet początkowych walk powstańczych się zatrzymał, bo Niemcy nie tylko że przed frontowym natarciem nie uciekli, ale wzmocnili obronę żołnierzami grup bojowych z korpusu Ericha von dem Bach-Zelewskiego i siłami spadochroniarzy z dywizji „Hermann Goering”. Stalin, naturalnie, jako doskonały strateg wiedział, że w tej chwili atakowanie płonącej Warszawy nic mu nie da, ale ze względów propagandowych zezwolił, a nawet zachęcał żołnierzy 1 Armii WP wchodzącej w skład 1 Frontu Białoruskiego do tego, by – jako Polacy – pierwsi podjęli „zaszczytne” zadanie sforsowania Wisły i wsparcia partyzantów. Wiadomo czym się to skończyło: uchwyceniem kilku przyczółków (Czerniaków, Żoliborz, przez chwilę także między mostami Poniatowskiego i Kierbedzia), ale po gwałtownym kontrataku Niemców Berlingowcy musieli się wycofać, tracąc przeszło 3 tysiące żołnierzy (na Monte Cassino zginęło ok. 1000 Polaków – sapienti sat…).
O tym, że powstanie ma wybuchnąć, zadecydowali na naradzie 21 lipca 1944 generałowie Tadeusz Bór-Komorowski, Tadeusz Pełczyński i Leopold Okulicki, a decyzję tę zaakceptował Delegat Rządu na Kraj, Jan Stanisław Jankowski. Ale ustalenie dokładnej daty uzależniano od sytuacji na froncie. Uważano, że lada godzina Niemcy opuszczą Warszawę, a Rosjanie opanują Pragę. Płk Antoni Chruściel „Monter”, dowódca AK w Warszawie informował o znikomych zapasach broni i amunicji, ale pocieszał, że braki w uzbrojeniu zastąpi żądza odwetu. Władze państwa podziemnego uważały, że wybuch powstania jest konieczny, żeby zdezawuować propagandę sowiecką, informującą aliantów, że Polacy stoją z bronią u nogi, czekając na rozwój wypadków. Polski rząd na uchodźstwie był przekonany, że powstanie zmusi aliantów do przeciwstawienia się aneksjonistycznym zapędom ZSRR i uchroni Polskę przed staniem się 17 republiką.
Dodatkowo działające przy dowództwie radzieckim polskojęzyczne radio Kościuszko nawoływało warszawiaków do akcji zbrojnej, która pomoże Armii Czerwonej pokonać Niemców w stolicy. W tej sytuacji było możliwe, że powstanie i tak wybuchnie, ale dowodzone przez Armię Ludową i tylko pomoże w zajęciu Warszawy przez władze lubelskie.
Emisariusz rządu londyńskiego Jan Nowak Jeziorański przestrzegał, że powstanie w Warszawie niczego nie zmieni w stosunku aliantów do Polski i będzie postrzegane jako rzecz bez znaczenia, która na ogólny obraz wojny nie wpłynie, w dodatku powstańcy nie mając co liczyć na bezpośrednie zaangażowanie się wojsk alianckich w pomoc dla Warszawy. 30 lipca premier rządu londyńskiego Stanisław Mikołajczyk dotarł do Moskwy na rozmowy ze Stalinem w sprawie przyszłości Polski i uznano, że wybuch powstania wzmocni jego pozycję negocjacyjną. Wywiad AK doniósł o zajęciu przez Rosjan kilku miejscowości na wschód od Warszawy i o tym, że widziano już rosyjski czołg na Pradze, a Niemcy wpadają w panikę i opuszczają Warszawę. W tej sytuacji 31 lipca o 18-tej generał Bór (Komorowski) wydał pułkownikowi Monterowi (Chruściel) rozkaz rozpoczęcia powstania w dniu 1 sierpnia o 17-tej.
Prawie natychmiast po podjęciu decyzji okazało się, że informacje o zajmowaniu Pragi są nieprawdziwe, a Niemcy, być może przedtem ogarnięci paniką, zaczęli mobilizować coraz większe siły, które z różnych kierunków wkraczają do Warszawy. Ale już nic nie dało się zrobić – lont został podpalony. 1 sierpnia 1944, ok. 13.50 kapral podchorąży ps. Marek Świda oddał pierwsze strzały przeciwko Niemcom na Żoliborzu. Był to Zdzisław Sierpiński (1924-2004), późniejszy znany dziennikarz muzyczny, człowiek który pierwszy apelował o wykupienie Atmy i urządzenie tam muzeum Karola Szymanowskiego. Dyzio – bo tak go wszyscy nazywali – jest zatem człowiekiem, który rozpoczął Powstanie Warszawskie.
Pozwolę sobie na dwie uwagi, pozornie przeciwstawne. Po pierwsze – uważam, że Powstanie Warszawskie nie było żadnym bohaterskim zrywem mieszkańców stolicy, tylko manipulacją polityczną, opartą na fałszywych założeniach i nieznajomości realnej sytuacji militarnej i dyplomatycznej, w której bohaterscy mieszkańcy stolicy zostali wykorzystani do politycznych celów, które zresztą w najmniejszej mierze nie zostały zrealizowane. Powstanie Warszawskie jest największą tragedią z cyklu tzw. polskich zrywów narodowych, które przyniosły Polsce i Polakom same nieszczęścia: Konfederacja Barska, Powstanie Kościuszkowskie, Powstanie Listopadowe i Powstanie Styczniowe dały w efekcie tysiące ofiar, zniszczenie, zagrabienie bądź roztrwonienie majątków, bezcennych kolekcji i zbiorów, zmarnowanie tysięcy talentów, zniszczenie klasy politycznej – w powstaniu i po wojnie, przez Niemców, przez Rosjan i przez samych Polaków, którzy ochoczo się wzajemnie wyżynali. Powstanie Warszawskie jest kwintesencją tych nieszczęść, bo do setek tysięcy indywidualnych ofiar ludzkich, do zniszczenia prawie wszystkich dzieł sztuki, księgozbiorów, bezcennych rękopisów doliczyć trzeba zrujnowanie – na skutek Powstania – jednego z najładniejszych miast europejskich, które bez szaleńczego zrywu bohaterskich powstańców mogłoby ocaleć. Choć niekoniecznie: niemiecki w końcu przed wojną Breslau został w wyniku działań wojennych niemal całkowicie zniszczony, mimo że nie było tam żadnego powstania.
Może w jednej dziedzinie tragedie powstańcze przyniosły efekty pozytywne – w dziedzinie kultury. Bez powstań nie byłoby mickiewiczowskich Dziadów i pewno Pana Tadeusza, na pewno nie postałby Kordian Słowackiego, może Chopin nie napisałby Etiudy Rewolucyjnej. Ale, z drugiej strony, Eliza Orzeszkowa nie napisałaby Nad Niemnem… Chopin bez powstańczej czkawki byłby dalej genialny, tak jak Mozart, któremu do inspiracji twórczych nie potrzeba było żadnego powstania. Są kraje i narody, które w swej historii nie mają żadnych, a już zwłaszcza seryjnie odbywanych tragedii narodowych i z tego powodu nie są ani gorsze, ani lepsze od nas. A ja, jak słyszę o tych ludzkich kamieniach, rzucanych na szaniec, o bohaterach, idących z flaszkami benzyny na niemieckie czołgi – to bebechy mi się w środku przewracają. Dlaczego jeden czy dwa zniszczone niemieckie czołgi są dla ludzkości ważniejsze niż – bo ja wiem – dziesiątki nienapisanych wierszy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego?
A teraz druga strona medalu: Powstanie Warszawskie, nawet gdyby nie było rozkazu o jego rozpoczęciu w dniu 1 sierpnia 1944, i tak by wybuchło. Może nie na taką skalę (ale wtedy i skala zniszczeń może byłaby mniejsza), może zostałoby stłumione przez Niemców – albo Sowietów – nie po 63, tylko po sześciu dniach, ale wybuchnąć musiało. Bo żądza odwetu, o której mówił „Monter”, była w ludziach rzeczywiście ogromna. Skala nieszczęść, jakich doznał naród polski od okupanta była niebywała i w każdym człowieku mającym dostęp do jakiejkolwiek broni narastała z dnia na dzień irracjonalna, ale zupełnie zrozumiała ochota, aby do niemieckiego plutonu, który wieczorem pojawia się na ulicy, wygarnąć z rozpylacza tak, żeby żaden szwab nie wstał. Żądza zemsty prywatnej jest potężnym motorem działania. Żądza zemsty narodowej jest nie do opanowania – chyba, że uda się ją skanalizować w ramach dobrze działającego wojska. To w Warszawie, na dłuższą metę w 1944 r., było już niemożliwe. Historia niebywale przyspieszała, propaganda, która przecież jest potężnym orężem nawet w czasie pokoju, a co dopiero podczas wojny, niosła sprzeczne informacje, ale wszystkie groźne, o odbudowującej się potędze niemieckiej, o dysponowaniu przez Hitlera potężną Wunderwaffe, o bestialstwie sowieckich kałmuków, o pałających żądzą zemsty na polskich panach ukraińskich bestiach, służących w obu gnębiących Polskę armiach, o sytuacji, w której naród polski jest właśnie brany w kleszcze dawnej i nowej okupacji i tylko wielki krzyk milionów gardeł może dotrzeć do Jałty, gdzie ważni panowie w ciszy i pokoju popijając gruziński koniak i paląc cygara decydują o przyszłości świata, więc my im ten spokój zburzymy.
Nie dotarł, nie miał szans, a nawet jakby, to i tak by to nikogo nie obchodziło. Ale o tym wiemy teraz. Wtedy uważaliśmy się za przedmurze chrześcijaństwa, które przed Bogiem i historią ponosi odpowiedzialność za dobicie brunatnej bestii i powstrzymanie bestii czerwonej. Gdybyśmy mieli podziemną armię jednolitą i mającą dobre kanały komunikacyjne, gdybyśmy mieli polityków, którzy w ogóle mieliby pojęcie o realiach świata, gdybyśmy mieli sojuszników, którzy by nas wsparli w rokowaniach… Nie mieliśmy. Mieliśmy trochę przedpotopowych karabinów, trochę stenów, jakieś granaty i żądzę odwetu. Gdyby Powstanie nie wybuchło pod wodzą Komorowskiego, Okulickiego i Chruściela, wybuchłoby bez wodzów. Albo – pod wodzą spadochroniarzy z Armii Czerwonej.
Historia Powstania Warszawskiego uczy, że w dramatycznych momentach polityki, którą już uprawia się na czołgach i barykadach, rozwiązań łatwych nie ma. Nie ma też prostych i jednoznacznych wyborów – a raczej są, tylko zawsze złe. I nie ma jednej dobrej ścieżki edukacyjnej, w wyniku której osiągniemy założone cele. A jakie cele chcieli osiągnąć twórcy Muzeum Powstania Warszawskiego? Pobudzenie patriotyzm? Uczczenie pamięci ofiar? Kultywowanie nienawiści do wrogów?
Pewno wszystkiego po trochu. Pominę może dość wyraźnie widoczną tendencję do uproszczania wszystkiego, co w świetle opisanych wyżej spraw jest poważnym błędem, ale rozumiem, że gdy rozmawiamy z odbezpieczonym granatem w ręku, nie pora na dzielenie włosa na czworo. Oddane do użytku w 2004 r. Muzeum mieści się w budynku dawnej zajezdni tramwajowej na Woli, przy rogu ul. Grzybowskiej i Przyokopowej (bilety – 18 zł normalny, 14 ulgowy – kupuje się w osobnym budyneczku na podwórku Muzeum), czynne jest w godzinach 10.00-19.00 (w czwartki do 20.00, we wtorki nieczynne). Zwiedza się ekspozycję na kilku poziomach i w kilku wydzielonych miejscach: parter, antresola, sala pod Liberatorem (tam też jest kino), piętro i podziemia. Do muzeum przylega Park Wolności, z Murem Pamięci, na którym wyryto nazwiska przeszło 11 tysięcy poległych powstańców. Opodal – Mur Sztuki z muralami autorstwa współczesnych artystów.
Pierwsze wrażenia: chaos, ciemność, tłok, nadmiar wszystkiego. Zaraz za wejściem napotykam pisemną informację o II wojnie światowej: Początek wojny. 1 września 1939 r. III Rzesza, na mocy paktu Ribbentrop – Mołotow, atakuje Polskę na lądzie, morzu i w powietrzu. 3 września Francja i Wielka Brytania, realizując układy sojusznicze z Polską, wypowiadają wojnę Niemcom, nie podejmując wszakże działań zbrojnych. 17 września 1939 do Niemiec dołącza Związek Sowiecki, łamiąc zawarte z Polska umowy.
Niby wszystko się zgadza, ale nie na darmo Francuzi mówią: C’est le ton qui fait la chanson… Człowiek, który przychodzi do muzeum, na przykład cudzoziemiec (jest przekład na angielski) dowiaduje się, że przyczyną wybuchu wojny Niemiec ze światem jest zawarcie układu jakichś dwóch panów o nazwiskach niemieckim i rosyjskim, które tworzą zbitkę pojęciową tylko w coraz mniejszej społeczności starych Polaków. A 17 września Rosja, przepraszam, Sowiety, łączą się w jedno Państwo z Niemcami, czego wcześniej broniły układy zawarte z Polską.
A w podtekście: tak naprawdę II wojnę światową wywołał ZSRR.
Po prawej mały, jasny pokoik dla małych dzieci, nazywany nostalgicznie Sala Małego Powstańca, gdzie przedszkolaki mogą sobie porysować lub zbudować barykadę.
Sporo tekstów, informujących o przebiegu powstania, o akcji „Burza” (nie sądzę, żeby niezorientowany w historii cudzoziemiec połapał się, dlaczego w Muzeum Powstania Warszawskiego są informacje o Wilnie (Litwa), Mińsku (Białoruś) czy Lwowie (Ukraina). Ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Dla mnie prawdziwy kłopot sprawia to, że pomieszczenia są dość duże i – by tak rzec – skomplikowane geometrycznie, więc rzucam się od ściany do ściany, od planszy do planszy, od stereoskopowych okularów do monitorów komputerowych, przysłuchuję się dobiegającym z różnych stron odgłosom strzałów, wybuchów czy współczesnych zwierzeń powstańców. W tym chaosie trudno się połapać. Oczywiście, pewno mogliśmy się w szatni zaopatrzyć w mapkę muzeum (ale nikt nam jej nie zaproponował i widzę takowe dopiero w domu na komputerze), jednak dla mnie przynajmniej pożytek byłby niewielki: przy skąpym świetle bez lupy niewiele bym widział.
Wypatrywałem w Muzeum zdjęcia Sierpińskiego, który powstanie rozpoczął: nie znalazłem, co nie znaczy, że zdjęcia takowego tam nie ma… Uwagę zwracają tylko obiekty duże albo… hałaśliwe. Wszyscy oczywiście robią sobie zdjęcia z modelem (w skali 1:1) samolotu Liberator, wszyscy oglądają maszynę drukującą powstańcze ulotki, zwłaszcza, że obsługuje ja dwóch żywych fachowców, rozdających pachnące jeszcze farbą drukarską odezwy. Niektórzy z widzów biorą po kilka egzemplarzy, potem rozglądają się za sporymi kalendarzami o zrywanych kartkach, których kilka wisi w każdym pomieszczeniu. Są tam pod poszczególnymi datami wyszczególnione wydarzenia z powstańczej historii, dziejące się danego dnia. Ludzie biorą te kartki całymi garściami. Na pamiątkę? Dla znajomych? Dzieciom do szkoły? Zastanawiam się, co z nimi zrobią za kilka dni – będą przechowywać jak relikwie, rzucą w kąt czy użyją na podpałkę? Przypominają mi się bywalcy Targów Książki, którzy całymi reklamówkami zbierali darmowe prospekty – nie dlatego, że byli ich ciekawi, tylko dlatego, że były darmowe…
Piekielny hałas zwraca uwagę na pochyloną metalową planszę, przez którą przesypują się… pociski karabinowe. Jakiś magnes, czy też urządzenie elektroniczne zatrzymuje część z nich w określonych miejscach, co powoduje, że z pocisków tych układają się liczby. Objaśnienie tekstowe na planszy obok wyjaśnia, co oznaczają. Potem magnes zwalnia zatrzymane pociski, które spadają do rynienki pod spodem i wszystko zaczyna się od nowa. Nie zapamiętałem ani tych liczb, ani tych oznaczeń, tylko ten hałas. Pod Liberatorem i na antresoli są wejścia do kanałów (ten w podziemiach ciasnotą przypomina prawdziwy, ale zdaje się że nie ma w nim tradycyjnej, kanałowej zawartości) – chętnych do zwiedzania drogi komunikacyjnej, którą na przykład mój Ojciec przechodził ze Śródmieścia na północ, niosąc na plecach postrzelonego podwładnego ze swojego oddziału jest tak wielu, że kolejka oznacza co najmniej pół godziny stania. Pomijamy.
Na antresoli tradycyjną estetyką wykonania odznacza się korytarz, poświęcony historii Polski zniewolonej, ale nie bynajmniej przez Niemców tylko przez… Sowietów i Polskę Ludową. Wszystko w eleganckim kolorze czerwonym, z wielkim plastikowym sierpem i młotem na ścianie. Nie wiem, czy można powiedzieć, że organizatorzy odnieśli skutek swego zamysłu propagandowego: wszyscy robią sobie selfi z sowieckim emblematem, a poza tym korytarz peerelowski przyciąga tłumy jeszcze dwiema innymi atrakcjami, o charakterze można powiedzieć wręcz przeciwnym: jest tam nim toaleta oraz restauracja…
Włóczymy się, trochę już zmęczeni (choć pokrzepieni koktailem nie Mołotowa co prawda, ale też czerwonym, bo malinowym) napotykamy salę pełną broni, która wydaje się jakaś mało powstańcza i bardzo nowoczesna. Okazuje się, że w obrębie Muzeum Powstania Warszawskiego znajduje się muzeum współczesnej formacji komandosów GROM. Że niby to GROM to kontynuacja żołnierzy Powstania. No, dość ryzykowna teza, oględnie mówiąc.
Chaos… A może to jest właśnie kwintesencja naszej wiedzy o Powstaniu, w którym brakowało nie tylko broni, ale koordynacji działań, dobrej informacji i komunikacji (w warunkach walki miejskiej było to wówczas zapewne nie do osiągnięcia)? Czy przeciętny człowiek z ulicy, o Powstaniu wiedzący niewiele, w szkole, a nawet w domu zapoznawany z jego dziejami i znaczeniem zazwyczaj także chaotycznie i, niestety, tendencyjnie, tę swoją wiedzę powiększy i uporządkuje? Wątpię. A cudzoziemiec, któremu jest raczej wszystko jedno, w dodatku, jeśli cokolwiek o Powstaniu w Warszawie wie, to zwykle jest to skąpiutka wiedza o Powstaniu… w Getcie Warszawskim? On potraktuje ekspozycję jako coś w rodzaju happeningu, który ma wzbudzać emocje. Jakie? Nienawiść do Niemców i ich sojuszników – Sowietów (tak to zrozumie) i podziw, a nade wszystko współczucie dla powstańców.
Cisną się do głowy pytania egzystencjalne. Czy – jeśli obiektywnie rzecz ujmując – powstanie było klęską, tragedią dla ludzi i miasta, koszmarnym skutkiem kalkulacji politycznych, pomyślanych dobrze, ale realizowanych par force, bez względu na rzeczywistość – takie muzeum jest potrzebne?
Ależ tak, oczywiście. Muzeum to nie kościół i nie ma za zadanie gloryfikować świętych, tylko utrwalać dla przyszłych pokoleń wiedzę o ludziach i zdarzeniach. A czy tak, czy inaczej będzie realizowane – no, tutaj jest oczywiście miejsce na spór o metodę. Trudno mi zabierać głos w tej sprawie, a już na pewno wypowiadać się arbitralnie: po pierwsze – do Powstania mam stosunek nieobiektywny, z powodów rodzinnych, a poza tym jako stary muzealnik zawsze uważam, że pierwszoplanowe w działalności każdego muzeum jest gromadzenie obiektów historycznych czy artystycznych dla ich ochrony przed zniszczeniem, udostępnianie ich do oglądania przez zwiedzających i opracowywania naukowego. Tymczasem we współczesnej działalności muzealniczej na pierwsze miejsce wysuwa się – bardzo zresztą rozmaicie rozumiana – dydaktyka i edukacja (to nie jest to samo!), niekiedy podawana w sosie dość nachalnej propagandy. Co prawda wiemy, że facts are sacred, but comment is free, ale tak już jest, że owe święte fakty niekiedy się starannie ukrywa, a gdy ich nie staje, zastępuje się je właśnie interpretacją.
Na koniec: popularna ostatnio i gorąca dyskusja nad tym, czy Powstanie Warszawskie było klęską czy „moralnym zwycięstwem” oraz czy słusznie je wywołano wydaje mi się odrobinę jałowa. Powstanie wybuchło i upadło 71 lat temu i już nic się z tym nie da zrobić. Było klęską i tragedią, więc przekuwanie tej klęski w zwycięstwo jest bez sensu. Ale całkiem uprawnione są domniemywania, że gdyby nie było go w ogóle i gdyby Niemcy po prostu oddali naszą stolicę kolejnej okupacyjnej armii – nasze i tak niełatwe powojenne losy byłyby jeszcze trudniejsze. Nie wierzę, że Stalin naprawdę chciał przekształcenia Polski w 17 republikę rad, ale jestem przekonany, że zapał bojowy i żądza odwetu powstańców wobec Niemców, musiała mu sporo dać do myślenia w kwestii polskiej.
Tylko żal, że to wszystko odbywało się takim straszliwym kosztem. Los Warszawy i jej mieszkańców, Powstania i powstańców walczących z rozpędzoną lokomotywą dziejów może niestety być porównany nie do Rejtana, rozdzierającego koszulę przed drzwiami sejmu rozbiorowego, ale do postępowania człowieka, usiłującego wsadzić rękę w koła tejże lokomotywy.
Tekst: Maciej Pinkwart
Zdjęcia: Renata Piżanowska
Zdjęcia z Powstania Warszawskiego, archiwum Edmunda Pinkwarta
Notatki z powstańczego szpitala Jana Walca, szwagra Gustawa Nowotnego – ojca Kuby Nowotnego.
Zdjęcia z Muzeum Powstania Warszawskiego
Obszerne refleksje z pobytu w Muzeum Powstania Warszawskiego, przeczytałem uważnie. Najwięcej uwagi poświęciłem wyważonej ocenie politycznej, którą teraz można stworzyć na podstawie całej, no prawie całej wiedzy ze wszystkich stron i źródeł. I to na zimno, bez konieczności podejmowania decyzji i odpowiedzialności za działanie. Prawdą są tylko skutki, a te przecież były opłakane. Trudno byłoby rozliczać poszczególnych dowódców, skoro brak informacji lub dezinformacja powodowała niemożność koordynacji działań. Brakowało też doświadczenia w walkach ulicznych. A jeśli chodzi o samo Muzeum, to nie chciałbym go zwiedzać. Żadnego nastroju, możliwości przeżywania w skupieniu nie widzę. A wykorzystanie współczesnej, hałaśliwej techniki uważam wręcz za szkodliwe. To co piszesz o „Monterze” jest b. potrzebne; o związku ze staraniem o Atmę nie wiedziałem
Tekst b.ważny, powinien być dostępny szerszej rzeszy czytelników. Dziękuję i pozdrawiam – Włodek Mirski