Nobel w Zakopanem, czyli jak nie zostałem kloszardem
O tym jak Szymborska będąc w Zakopanem dowiedziała się o nagrodzie
Radio było zawsze moim ulubionym – nie, ukochanym medium. Towarzyszyło mi od dziecka, od przebudzenia po zasypianie przy jego dźwiękach. Przy radiu się uczyłem, bawiłem, odpoczywałem. Nie zawsze było to „Polskie Radio” – od liceum towarzyszyła mi muzyka Radia Luxemburg, razem z jego najbardziej znanym dżinglem reklamowym, który zawierał bodaj pierwsze zdanie, które potrafiłem w każdych okolicznościach powiedzieć po angielsku: Dis is rejdio Laksemberg, jor stejszyn of de stars… Nie dziwne więc, że gdy na podyplomowych studiach dziennikarskich udało mi się dostać praktykę w prawdziwym, profesjonalnym Polskim Radiu (w Polsce wtedy nie było innych…) – poczułem się jakbym złapał Pana Boga za nogi. I wiele lat potem łapałem tych radiowych bogów na pęczki. Już mieszkając w Zakopanem, „za demokracji”, pracowałem na raz lub prawie na raz w Radiu Alex, Radiu Kraków i Radiu Zet, od czasu do czasu robiąc też korespondencje do Dwójki, Trójki, Radia Kolor, Radia Plus, a nawet Radia Szwedzkiego. I ta historia zaczęła się właśnie od telefonu ze Sztokholmu.
2 października 1996 r. siedziałem sobie sam w komfortowo urządzonym (sam projektowałem i urządzałem…) zakopiańskim studiu Radia Kraków w willi Kresy przy ul. gen. Galicy 8. Było późne środowe popołudnie. Moja ukochana sekretarka Ania pojechała już do domu, więc wyciągnąłem się na fotelu z nogami na biurku i zastanawiałem się nad swoją przyszłością. Właśnie parę dni wcześniej prezes Radia Kraków wywalił mnie z pracy wkrótce po tym, jak zaproponowałem zmiany w ramówce, wprowadzenie cyklicznych audycji zakopiańskich, słowem – rozszerzenie własnej działalności (za tę samą pensję), która dotąd była w zasadzie ograniczana do przesyłanie kilku korespondencji z Zakopanego dziennie (pogoda, wypadki, sesje rady miejskiej i inne michałki). Prezes dość lekceważąco odniósł się do mojej propozycji, m.in. żądając przedstawienia konspektów audycji o Zakopanem, które musiałby zweryfikować pod kątem ich poprawności merytorycznej i mojej wiedzy zakopiańskiej. Odpisałem trochę megalomańsko, że osób mogących weryfikować moją wiedzę w tej dziedzinie jest zaledwie kilka i żadna z nich nie jest pracownikiem Radia Kraków. Czy potrafię ująć to odpowiednio w sensie dziennikarskim – przypuszczam, że 25 lat mojej pracy w radiu odpowiedziało już wystarczająco na to pytanie. Jeśli to nie wystarczy – proszę uważać sprawę za niebyłą. Wiem, że żaden szef nie może tolerować takiego pracownika. Ale dziś napisałbym to samo z jedną zmianą: osób mogących weryfikować moją wiedzę w tej dziedzinie było zaledwie kilka i żadna z nich już nie żyje…
O pracę nie musiałem się martwić w zasadzie: byłem na etacie w Atmie, miałem wnet dostać etat w szkole, na moje korespondencje czekało parę stacji, pisałem do prasy warszawskiej i lokalnej… Myślałem o tym, jak dostać z tych wszystkich prac urlop i prysnąć na jesień do Paryża.
I wtedy zadzwonił telefon. Koleżanka z polskiej sekcji Radia Szwedzkiego powiedziała mi, że mają wiarygodny przeciek, iż jutro, 3 października 1996 Wisława Szymborska otrzyma literackiego Nobla. I że jest właśnie w Zakopanem. Więc chcą, żebym ją zlokalizował i był przy tym, jak zadzwonią do niej z komitetu Noblowskiego, no i zrobił materiał dla nich, do Sztokholmu. Upewniłem się odruchowo, że mogę to wykorzystać dla innych stacji, zgodzili się, ale pod embargiem: do jutra do potwierdzenia tej informacji mam milczeć jak grób.
Zlokalizowanie poetki nie było trudne: co roku przyjeżdżała jesienią do Zakopanego i mogła się zatrzymać albo w zaiksowskiej Halamie, albo w literackiej Astorii. Wystarczył jeden telefon.
W czwartek rano byłem w Astorii zaraz po ósmej. Niestety, wiadomość już się rozeszła: w hollu było jeszcze pustawo, ale przy telefonie w biurze szefowej Astorii czekał już Maciek Pałahicki z RMF-u, skądinąd syn kierowniczki literackiego pensjonatu, a z Wisławą Szymborską w jej pokoju już rozmawiały dwie dziennikarki z Warszawy. Ja, oczywiście, naiwnie wyobrażałem sobie wcześniej, że jestem jedynym powiernikiem tajemnicy sztokholmskiej i bałem się okropnie tego sam na sam. Nie było żadnego sam na sam, więc poczułem się lepiej. Miałem już pod pięćdziesiątkę i powinienem być cynicznym dziennikarskim wyjadaczem. Nigdy nie byłem i pewno już nie będę.
Kiedy zeszła do hollu, przedstawiłem się – już nie pamiętam, jakiego radia używając jako aktualnej firmy, chyba „Zetki” – prosząc o możliwość „bycia przy tym”, jak odbierze telefon ze Sztokholmu.
– Ale nie znam nikogo, kto mógłby do mnie zadzwonić ze Sztokholmu – próbowała żartować, ale widać było, że jest mocno zdenerwowana – a z nieznajomymi przez telefon nie rozmawiam…
Bardzo przypominała mi moją Mamą: młodsza od Mamy o trzy lata, ale tak samo drobniutka, z mocno niesfornymi włosami, papieros w jednej ręce, filiżanka z herbatą (czy kawą, już nie pamiętam) – w drugiej, oszczędne, ale nerwowe ruchy. Znałem, oczywiście, kilka jej wierszy, jak wszyscy – Atlantydę, Nic dwa razy, Kota w pustym mieszkaniu, Nagrobek… Ale dla mnie wtedy była przede wszystkim córką swojego ojca: zajmowałem się od lat historią Zakopanego i wciąż natrafiałem w rozmaitych kontekstach na nazwisko Wincentego Szymborskiego, który w latach 1904-1922 był dyrektorem dóbr zakopiańskich Władysława Zamoyskiego, jako działacz endecki współtworzył Organizację Narodową w Zakopanem w 1918 r. i był jej wiceprzewodniczącym – zastępcą Stefana Żeromskiego, a wraz z Żeromskim oraz adwokatem Józefem Diehlem i Mariuszem Zaruskim organizował pierwsze dni wolnej Polski pod Tatrami. Nazywano ten okres – kilkunastodniowy zaledwie – czasem Rzeczpospolitej Zakopiańskiej.
Wisława Szymborska, młodsza z dwu jego córek (starsza, o wdzięcznym imieniu Nawoja Maria żyła w latach 1917-1997), choć urodzona w 1923 r. nieopodal Poznania, jako dziecko spędzała wiele czasu na Podhalu – ale zasadniczo nie w Zakopanem, bo ojciech już tam nie mieszkał: jeszcze przed jej urodzeniem Wincenty Szymborski wyprowadził się do Kórnika, gdzie był zarządcą wielkopolskich dóbr Zamoyskiego, a cztery lata później rodzina przeniosła się najpierw do Torunia, a potem do Krakowa. Podhalańską bazą dla przyszłej poetki były Szaflary, gdzie proboszczem w latach 1901-1931 był jej wuj, rodzony brat matki, ks. Maurycy Rottermund, jeszcze w XIX w. będący tam wikarym. Właśnie w Szaflarach w 1908 r. Anna Maria Rottermund i Wincenty Szymborski brali ślub, a ich córki zazwyczaj spędzały tu lato. Zakopane oczywiście było blisko, więc i wtedy bywała pod Giewontem, ale Wisława Szymborska nie zapamiętała jakichś bliższych związków turystycznych czy narciarskich z Tatrami.
3 października 1997, czwartek, przedpołudnie. Nikt – a może prawie nikt – nie ma jeszcze telefonu komórkowego, na przydział zwykłego telefonu czeka się latami, więc w zakopiańskich pensjonatach jedynym źródłem informacji i sposobem kontaktu jest telefon do biura. Ale za to łatwo go znaleźć, bo numery i adresy są dostępne we wszystkich książkach telefonicznych. Internetu jeszcze nie ma, więc w napięciu czekamy na ten specjalny dzwonek ze Sztokholmu. Kłopotliwe jest to, że właśnie na ten telefon co chwilę dzwonią ludzie z Polski, chcąc się dowiedzieć „ czy to prawda?”, „czy już dzwonili ze Sztokholmu?”, więc szefowa Astorii odprawia ich szybko i czekamy. Wreszcie Sztokholm. Rozmowa niezbyt się klei, połączenie kilkakrotnie się urywa, w gabinecie kierowniczki pensjonatu nie możemy być, więc w hollu robi się tłoczno. Przyjeżdżają krakowscy przyjaciele i literaccy menadżerowie Szymborskiej, która wreszcie kończy rozmowę i wychodzi do nas, witana oklaskami. Uśmiecha się trochę sztucznie, nie odpowiada na żadne pytanie i znika na schodach prowadzących do jej pokoju. Rządy obejmuje przyjaciółka świeżo upieczonej Noblistki, prof. Teresa Walas, która zaprasza nas na popołudnie, na konferencję prasową. Dziennikarze usiłują się docisnąć do telefonu, robi się tłok, ja wymykam się bez pożegnania i 10 minut później jestem już w studiu, gdzie telefon się urywa, bo wszyscy chcą potwierdzenia informacji, którą zdaje się już jako „nieoficjalną” podała Polska Agencja Prasowa.
Tymczasem dzwonię do Szkoły Artystycznej. Kilkanaście minut później delegacja uczniów i nauczycieli organizuje się i z kupionymi już wcześniej kwiatami pojawia się w „Astorii”. Krótka rozmowa z Wisławą Szymborską, zdjęcie, autografy.
Pierwszą relację nagrałem, rzecz jasna, dla Sztokholmu: wiedziałem, że i tak pójdzie to dopiero po południu, wraz z oficjalnym komunikatem Komitetu Noblowskiego, ale byłem to im winien. Potem szybko napisałem sobie dwie czy trzy rozmaite wersje 20-sekundówek i zadzwoniłem do „Zetki”, która nie przerwała programu – jak to sobie naiwnie wyobrażałem – tylko dała to na czołówkę najbliższych wiadomości. Oczywiście, Pałahicki był szybszy, choćby dlatego, że wcześniej miał dostęp do telefonu, ale przede wszystkim z tego powodu, że wiadomości RMF-u szły kwadrans przed pełną godziną. Potem dodzwoniła się do mnie Trójka, ale chcieli materiał większy i porządny akustycznie, więc błyskawicznie zestawili tzw. kabel via Kraków.
Tu trochę techniki: nagranie z ówczesnego telefonu było zawsze trochę płaskie, bo żeby transmisja była szybka i głos się nie urywał, telefon przekazywał tylko środkowe pasmo naszej wypowiedzi, obcinając „górę” i „dół”, czyli dźwięki wyższe i niższe od średniej. Między studiem zakopiańskim a radiem w Krakowie” mieliśmy łącze kablowe, które było czymś w rodzaju trzech telefonów naraz: osobne „druciki” na wysoką, osobne na średnią i osobne na niską częstotliwość głosu, co znacznie podobno poprawiało jakość. Naturalnie, takie samo łącze miała z Krakowem centrala w Warszawie. Zatem, żeby nadać relację do Trójki, musiałem ją najpierw puścić kablem do Krakowa, a stamtąd Warszawa ją przegrywała sobie swoim kablem.
Wszystko to poszło jakoś błyskawicznie, zdaje się jakimś ekspresowym trybem, bez udziału jakichkolwiek redaktorów, tylko z technikami, z którymi zawsze miałem dobre relacje. Z rozpędu dałem też „dźwięk” dla Dwójki, ale zdaje się im wystarczył zwykły telefon.
I wtedy zadzwoniła do mnie – chyba na telefon sekretariatu, bo studyjny był wciąż zajęty i rozgrzany do czerwoności – redaktor Barbara Gawryluk, żądając natychmiast relacji dla stacji krakowskiej, z pretensjami – skądinąd zupełnie uzasadnionymi – bo naturalnie słyszeli moje materiały w Zetce i Dwójce, a sami nie mieli, a przecież to u nich byłem zatrudniony i korzystałem z ich studia. Ale wtedy byłem znacznie bardziej asertywny niż teraz i postanowiłem postąpić w myśl zasady jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie: powiedziałem miłej pani Basi, że ja niestety jestem już wyrzucony z pracy, że oni nawet mnie nawet nie poinformowali o możliwości Nobla dla Szymborskiej, choć na pewno wiedzieli, więc nie jestem im winien żadnej lojalności i jeśli tak im na mojej relacji zależy, to niech sobie wezmą z techniki to, co nagrałem dla Trójki. Trochę się pochandryczyliśmy, ale w końcu pomyślałem, że to nie ona mnie wywalała z pracy i teraz, jak nie będzie miała do wiadomości tego mojego materiału, to ją może prezes wywali, więc niechętnie i byle jak, ale nagrałem ten dźwięk, po czym wyłączyłem wszystko i powiedziałem Ani, że idę na konferencję Szymborskiej, a do studia wrócę nie wiadomo kiedy, więc na wszelki wypadek pa-pa i buzi-buzi.
Konferencja była w głównym salonie Astorii, nudna jak wszystkie konferencje, brylowała pani Walas i zupełnie nie znani mi dziennikarze warszawsko-krakowscy oraz jeden znany mi aktywista zakopiański, który budził podziw swoją ignorancją, od której większa była tylko jego arogancja. Wisława Szymborska odzywała się mało i tylko wtedy, kiedy była zapytywana o coś konkretnego (większość dziennikarzy o nic nie pytała, bo już wszystko wiedzieli, tylko informowali Noblistę o swoich głębokich, nieprawdaż, przemyśleniach). Nagrałem co trzeba, zrobiłem z tego jakieś kolejne materiały, wywiad z Szymborską wysłałem do Krakowa, a jakże, a przepisany – do warszawskiego „Życia” (redagowanego wówczas przez… Bronisława Wildsteina), a parę dni później nie czekając na rozpatrzenie mojego podania o urlop z Radia pojechałem do Paryża, gdzie w witrynie Instytutu Polskiego przy ul. Jean Goujon powitała mnie twarz Szymborskiej i informacja o tym, że polska poetka została laureatką Nagrody Nobla. Po powrocie do Zakopanego wyjąłem ze skrzynki pocztowej list z dyscyplinarnym zwolnieniem, które otrzymałem, będąc już i tak na zwolnieniu. Ponieważ zaś prezes wywalając mnie po raz kolejny w pośpiechu popełnił kilka błędów formalnych – oddałem sprawę do sądu pracy, który nakłonił prawnika radiowego i mnie do ugody. Za odszkodowanie, jakie za to otrzymałem, znów pobyłem jakiś czas w Paryżu, co dowodzi, jak bardzo zakopiański Nobel Wisławy Szymborskiej związał mnie z Francją, za co zawsze byłem i jestem jej wdzięczny. Niestety, byłem już za stary i zbyt uwikłany w rozmaite aspekty rzeczywistości, żeby walnąć o stół nie tylko kluczami od studia Radia Kraków, ale także od innych spraw i zostać w Paryżu, choćby jako kloszard. Więc mogę tylko sobie przypomnieć stosowny wiersz naszej Noblistki sprzed 20 lat. To znaczy, Nobel jest sprzed 20 lat, a wiersz Wisławy Szymborskiej Clochard jest sprzed prawie 60 lat, a powstał chyba podczas jej pobytu nad Sekwaną w 1957:
W Paryżu, w dzień poranny aż do zmierzchu,
w Paryżu jak
w Paryżu, który
(o święta naiwności opisu, wspomóż mnie!),
w ogrodzie koło kamiennej katedry
(nie zbudowano jej, o nie,
zagrano ją na lutni)
zasnął w sarkofagowej pozie
clochard, mnich świecki, wyrzeczeniec.
Jeżeli nawet miał coś – to utracił,
a utraciwszy, nie pragnie odzyskać.
Należy mu się jeszcze żołd za podbój Galii –
przebolał już, nie stoi o to.
Nie zapłacono mu w piętnastym wieku
za pozowanie do lewego łotra –
zapomniał, przestał czekać już.
Zarabia na czerwone wino
strzyżeniem okolicznych psów.
Śpi z miną wynalazcy snów
do słońca wyroiwszy brodę.
Odkamieniają się szare chimery
(fruwale, niżły, małpierze i ćmięta,
grzaby, znienacki, głowy samonogie,
wieloractwo, gotyckie allegro vivace)
i przyglądają mu się z ciekawością,
jakiej nie mają dla nikogo z nas,
roztropny Piotrze,
czynny Michale,
zaradna Ewo,
Barbaro, Klaro.
Tekst: Maciej Pinkwart
Fotografie: Renata Piżanowska
Dodaj komentarz