Kalikant i puzoniści

Piotr Dąbrowski gra na okarynie

Ci z zakopiańczyków i ich gości, którzy w sobotę (16 sierpnia 2014), w środku długiego weekendu postanowili zostać w domu, albo wybrali się na kolejne przejście przez Krupówki – dokonali złego wyboru. Bowiem spośród jedenastu koncertów zakończonego właśnie Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej ten finałowy należał do najciekawszych i najgoręcej przyjmowanych przez publiczność. Tymczasem przestronna nawa kościoła Świętego Krzyża przy ul. Zamoyskiego przeświecała pustkami.

 

Jak zwykle, dopełnieniem muzyki, granej solo na organach, była prezentacja zespołu kameralnego, tym razem jednak koncert nie był przeplatanką utworów w różnych wykonaniach, ale został podzielony na dwie odrębne części, co zresztą wobec charakteru prezentowanych dzieł było sprawą oczywistą. Koncert prowadził tym razem Andrzej Guziak – organista i wielki znawca tego instrumentu, muzyk i pedagog oraz jeden ze współinicjatorów zakopiańskiego festiwalu organowego.

Solistką wieczoru była ukraińska organistka Irena Zeitz, pochodząca ze Lwowa, gdzie też ukończyła konserwatorium, ale studia podyplomowe robiła w Krakowie u prof. Jana Jargonia i w szwajcarskiej Bazylei u Guy Boveta. W Szwajcarii zamieszkała na stałe i jest tam teraz organistką w Therwil, uczy, prowadzi chór i koncertuje. Program ułożyła ambitny, a co ważniejsze – stanowiący przegląd klasycznych utworów organowych od XVIII do XX wieku. Zaczęła – jak zwykle! – od Bacha, ale tym razem nie Jana Sebastiana, a drugiego z kolei jego syna – Carla Philippa Emanuela (1714-1788), może najzdolniejszego w potomków lipskiego kantora, który talenty kompozytorskie odziedziczył po ojcu, ale także – w pewien sposób – po swoim krzesnym, którym był wspaniały twórca niemiecki, przez długi czas związany ze śląską Pszczyną – Georg Philipp Telemann. Fantazja i fuga c-moll C.P.E. Bacha była w wykonaniu Ireny Zeitz nieco kostyczna, grana wolno, co moim zdaniem miało związek z jakimiś cechami instrumentu w kościele św. Krzyża. Coś tam jest dziwnego z dynamiką, bo piano brzmi dość słabo, a forte jest przesadnie głośne, zaś stadia pośrednie są mało wyczuwalne.

Potem był Chorał a-moll nr 3 Cézara Francka, pierwszego z wielkich organistów paryskich, choć urodzonego w belgijskim Liège, który w wieku 13 lat wybrał się nad Sekwanę i został tam do końca życia, zdobywając sławę, uznanie i szacowną posadę organisty, którą najdłużej – 32 lata – wykonywał w ładnym kościele Św. Klotyldy, parę kroków od polskiej ambasady w Paryżu. Tam właśnie, na kilka miesięcy przed śmiercią skomponował ostatni swój utwór – właśnie a-molowy chorał. Jest to także jedno z najczęściej grywanych dzieł organowych świata, więc słuchałem z uwagą i podobało mi się jak zwykle, choć w wykonaniu dało się wyczuć pewną nerwowość. Ta znikła zupełnie podczas miłej i wesołej Wiosennej piosenki, autorstwa urodzonej w 1939 r. ukraińskiej kompozytorki Liliany Dyczko, działającej teraz na gruncie amerykańskim. Najpiękniej według mnie zabrzmiały dwa dzieła kolejnych Paryżan: Charlesa-Marie Widora (1844-1937) i Theodore Dubois (1837-1924). Widor był z kolei organistą w słynnym i tajemniczym paryskim kościele St. Sulpice, a jako symfonista organowy uważany był za następcę Francka. W wykonaniu Ireny Zeitz usłyszeliśmy Andante sostenuto z pochodzącej z 1895 r. Symfonii gotyckiej. Brzmiało dostojnie, momentami dramatycznie, jak na gotyk przystało. Koncert zakończył się najciekawszą moim zdaniem Toccatą G-dur z 1889 r. Théodore’a Dubois, który także był organistą w Paryżu u Świętej Klotyldy, a potem u Świętej Magdaleny, gdzie był następcą samego Camille’a Saint-Saënsa.

Gra organistów, ukrytych zwykle przed publicznością wysoko na chórze, była w tym roku transmitowana na ekran ustawiony w pobliżu prezbiterium, dzięki czemu mogliśmy obserwować pracę rąk i nóg wykonawców, a także podziwiać skomplikowaną budowę instrumentu. Czasem jednak lepiej jest widzieć mniej, dzięki czemu można słyszeć więcej. Otóż Irena Zeitz występowała wspólnie z asystentem, który przewracał jej nuty, zmieniał rejestry, i w ogóle wykazywał niezwykłą ruchliwość, uwidacznianą dzięki ekranowi, który niekiedy wypełniał w całości. Oczywiście, wszyscy wiemy, że w epoce przedelektrycznej praca organisty wymagała takiego asystenta: nazywał się on kalikant i zajmował się wprawianiem w ruch miechów, które dostarczały powietrza dla piszczałek. Zwykle jednak nawet wówczas depczący po pedałach dźwigniowych chłopak znajdował się w pewnej odległości od muzyka. Tutaj było inaczej: kalikant Ireny Zeitz był niezwykle aktywny, co na ekranie sprawiało wrażenie, jakby momentami organistka miała trzy ręce (jedną bardziej owłosioną) i dwa różne zegarki. Kiedy asystent włączał czwartą rękę, by przewrócić stronę (a trwało to niekiedy dłuższą chwilę) – zasłaniał swoim jestestwem cały widok i przeszkadzał okropnie.

Oczywiście, i inni organiści, których występy Maciej Stasiński transmitował do prezbiterium, mieli swoich pomocników, ale ci mieli zdecydowanie mniejsze parcie na szkło.

Potem za drzwiami kościoła Św. Krzyża rozległy się fanfary i przy dźwiękach utworu, skomponowanego prawdopodobnie w 1400 roku przez Jana z Jasiennej wkroczyli na salę muzycy warszawskiego kwintetu puzonowego Trombastic: (Piotr Wawreniuk, Michał Kiljan, Piotr Dąbrowski – puzony tenorowe, Robert Krajewski – puzon basowy i Roman Miller – tuba, bęben, tamburyn). Członkowie zespołu na co dzień grają w rozmaitych orkiestrach „poważnych”, ale występują od 1987 r. pod tym szyldem i zyskali sławę w kraju i zagranicą, są także laureatami (w 2010) nagrody Fryderyka w kategorii „Muzyka Dawna”.

Piotr Dąbrowski gra na okarynie

Piotr Dąbrowski gra na okarynie

Przyznam szczerze, że do puzonów w nadmiernej ilości mam uczucia mieszane od czasów, kiedy to w 1978 r. do udziału w Festiwalu Szymanowskiego zaprosiłem inny zespół puzonowy, który – na moje życzenie! – przedstawił transkrypcje kilku utworów naszego mistrza. Koncert ten przypominał mi się długo jako jedna z moich większych porażek, a to, że Karol Szymanowski nie straszył mnie potem po nocach, gdy wybrzmiało już niosące się hen, ku Giewontowi echo romantycznej Etiudy b-moll granej na czterech puzonach i tubie sprawiło, że przestałem wierzyć w duchy…

Tu jednak było zupełnie inaczej. Po fachowym wstępie, w którym Andrzej Guziak opowiedział o roli trąb w Starym Testamencie i w dawnych czasach rycerskich, usłyszeliśmy kilka dzieł staropolskich (Krzysztofa Klabona, Jana z Lublina, Mikołaja Zieleńskiego i Adama Jarzębskiego), po czym przeszliśmy do hitów klasyki w wersji trombastycznej (puzon to po włosku trombone), z niejaką nutką jazzu. Przejście to stanowił powszechnie znany hit XVII-wiecznego kompozytora paryskiego Marca-Antoine Charpentiera, współpracownika Moliera i muzycznego maître słynnej Sainte Chapelle (gdzie przechowywano Koronę Cierniową Chrystusa). Jego preludium do motetu Te Deum z ok. 1690 r., skomponowane w formie marszowego ronda, jest od przeszło 300 lat przebojem wszechczasów.

Jazzowe, może nawet swingowe były kolejne trzy transkrypcje: Contrapunctus Bacha ze słynnego zbioru Kunst der Fuge, Stworzenie świata Haydna i V symfonia Beethovena – naturalnie tylko we fragmentach. Potem był nieco poważniej zaprezentowany Marsz Weselny z muzyki Felixa Mendelssohna do Snu nocy letniej Szekspira, skomponowany w 1842 r., a od 1847 służący jako pointa ślubów kościelnych. Powaga więc jak najbardziej wskazana. Podobne w charakterze były Ave Maria Franciszka Schuberta i trochę postmodernistyczna Intrada Kazimierza Serockiego. Wzruszyliśmy się potem sentymentalnie zagraną średniowieczną angielską balladą o jarmarku w Scarborough, znaną mi dotąd (Scarborough fair) głównie z wykonania zespołu Simon & Garfunkel. A potem była już ostra jazda po bandzie – absolutnie rewelacyjne wykonanie standardu Henry Manciniego, towarzyszącego słynnemu animowanemu wstępowi do filmów z cyklu Różowa pantera. Zwierzątko muzyczne tym razem było wyjątkowo tajemnicze, a nawet drapieżne, zaś wirtuozeria wykonania szła o lepsze z ciekawą aranżacją.

Zespół Trombastic i Irena Zeitz

Zespół Trombastic i Irena Zeitz

Oklaskom nie było końca, owacja – tradycyjnie – odbywała się na stojąco, co skończyło się dwoma bisami, już o wybitnie jazzowym charakterze, z których szczególnie poruszył mnie standard Amazing Grace, znany mi przede wszystkim w nowoorleańskim wykonaniu zespołu z Louisem Armstrongiem jako solistą (TUTAJ). Co kazało mi zatęsknić do tego rodzaju muzyki, rzadko obecnej dzisiaj na estradach (z wyjątkiem nowotarskich – w tym miejscu serdecznie pozdrawiam pana doktora Zdzisława „Toniego” Macikowskiego i jego New Market Jazz Band).

I tak festiwal się zakończył – słowa pożegnania, wygłoszone przez Andrzeja Guziaka utonęły w oklaskach, ale spodziewam się, że w imieniu organizatorów – Biura Promocji Zakopanego – zaprosił nas na przyszłoroczną, piętnastą edycję imprezy.

 

 

 

 

 

 

 

Tekst i fotografie: Maciej Pinkwart

Dodaj komentarz

Twój adres email nie pojawi się na stronie.