Na żałobnej akademii w Zakopiańskim Morskim Oku

5 maja 1916 r. Stefan Żeromski był jednym z sygnatariuszy listu gratulacyjnego, który mieszkańcy Zakopanego i Nowego Targu wysłali do przebywającego w szwajcarskim Vevey Henryka Sienkiewicza z okazji jego 70. urodzin. Kilka miesięcy później dotarła pod Giewont wiadomość, że twórca Trylogii i wielki miłośnik Zakopanego zmarł 15 listopada 1916 r. Pod koniec roku, 27 grudnia 1916 r. Stefan Żeromski zorganizował w sali Morskiego Oka żałobną akademię, w której uczcił pamięć Sienkiewicza oraz zmarłych wcześniej Stanisława Witkiewicza i Zygmunta Miłkowskiego, znanego pod pseudonimem Teodor Tomasz Jeż.

henryk_sienkiewicz-nekrolog_kurier_warszawski

Zachował się tekst przemówienia, które w ten grudniowy wieczór Żeromski wygłosił w Zakopanem. Warto je przytoczyć, bo tekst ten jest mało znany, a bardzo cenny dla nas, po stu latach sięgających do twórczości Sienkiewicza. Oto jak widział ją inny z wielkich piszących Polaków:

„Pokosy śmierci od chwili wybuchu wielkiej wojny rzucające w czarną ziemię nieprzeliczone w naszym narodzie zasoby jego siły męskiej, nie szczędzą również najdostojniejszych kwiatów ducha, jakie ta ziemia wydała. Zgasł w tym czasie niemal stuletni Teodor Tomasz Jeż, nie doczekawszy się po długiej nocy czuwania jutrzni wolności, świtającej nad Polską, — on, co przez długi swój żywot zdążał do jej granic wszystkimi szlakami Europy, — a do niewolnej nie chciał wrócić z tułactwa. Gdy my jedynie z podań historii, z pożółkłych stronic politycznej broszury, z rapsodu żałoby zapomnianego poety znamy cień wodza Bema, — on patrzał w jego srogie oczy przed bitwami siedmiogrodzkimi. Spał, głowę składając na kretowisku, pokotem obok wodza Dembińskiego. Szedł tajnymi ścieżkami prac wyzwoleńczych od Paryża po Konstantynopol i od Londynu po Bukareszt obok Mickiewicza, Lelewela, Nabielaka, obok mężów Towarzystwa Demokratycznego i obok twórców 63-go roku. Potem, samotny, myślą zawsze skierowaną ku zorzy wolności, ukrytej w nocy, pismami swymi i zabiegami, w Europie i w Ameryce, zapalał i rozżarzał serca czasu naszej młodości, — zabiegami, które należy nazwać tymi samymi słowy, jakimi określono czyn Mochnackiego na marmurowym w Auxerre pomniku: actionibus publicis vehementissimus. Spoczął w ziemi dalekiej żołnierz wytrwały, wędrowiec samotny, pisarz niezłomny, szermierz niepochwalony według zasługi, — odszedł do szeregu wielkich współtowarzyszów broni.

Zamknęły się wśród tychże krwawych dni jasne oczy Stanisława Witkiewicza, aż do starości oczy dziecka prawdomównego, które z najgłębszym na pokolenie entuzjazmem i z najbezwzględniejszą szczerością szukały w tym świecie tego, co jest jedyną pociechą wśród tylu nędz i jedynym dobrem wśród tak wielkiego zalewu ohydy, — objawów piękna wiecznego. Widziały one scenę ogromną, drugą scenę polskiego teatru po tamtej, w której aktorem był Teodor Tomasz Jeż, — dziecięce — widziały Sybir, katownię ojca i matki, — młodzieńcze — Petersburg w dobie popowstaniowej z jego środowiskiem polskim rozbitym, jak owce przez wilki, — Warszawę z poddaszami wielkich później artystów, — Monachium, pełne rozbitków roku 63-go, — męskie — widziały Zakopane z jego dawnym światem, w przedburżuazyjnym okresie, w długiej dobie braterstwa z tutejszym ludem, badania i tworzenia nowych wartości ze starego przędziwa odwiecznej sztuki ludowej, — wreszcie sędziwe patrzyły długo w cichą zatokę Quarnero, jakoby w obraz wieczności. Cała ta widownia odbiła się w licznych pracach, które są znane powszechnie, lecz nade wszystko odzwierciedlała się w żywym, artystycznym słowie, pełnym krasy tak niezrównanej, wesela tak helleńskiego, iż, gdyby to słowo ujęte było przez pismo, stałoby się najpiękniejszą plemienną epopeją z tego okresu czasu. Lecz czarowne słowo rozwiało się i przepadło wraz z tym bezcennym człowiekiem…

Ostatnie czasy, tyloma przeładowane wiadomościami, przeszyła wieść o śmierci Henryka Sienkiewicza. Jeżeli tamci dwaj pracownicy osiągnęli trudami swymi, każdy we własnej dziedzinie, sumę nowych wartości w narodzie i podwyższyli stopień jego zjednoczenia się w społeczeństwo dostojne pośród rodziny ludów, to Henryk Sienkiewicz osiągnął najwyższy gradus tej skali. Jest to rzeczywiście zjawisko niezwykłe, ażeby człowiek nie obdarzony zakresem władzy, przekazanej mu przez inną władzę, ani siły, wręczonej mu przez siłę zbiorową, lecz własną jedynie wewnętrzną mocą, przekazaną nietrwałemu pismu, mógł osiągnąć potęgę tak iście hetmańską. Jakimże sposobem do tego doszło? Jakie były tego władztwa pierwiastki?

Henryk Sienkiewicz posiadał od natury niezwykły dar słowa. Dziś, gdy sztuka pisarska nadzwyczajnemu uległa udoskonaleniu i uprawie, nie widać już może tak wyraźnie tego znaczenia, jakie dla rozwoju artystycznej prozy polskiej miały pierwsze cztery tomy jego Szkiców. Kto przeżył ten wpływ w młodości, ten musi stwierdzić, iż na tle owoczesnego pisarstwa było to słowo nowe, inne, własne, wydobyte z pospolitego języka, z mowy codziennej szlachty, mieszczan i chłopów. Ten swój pierwszy dorobek znakomity pisarz doskonalił przez całe życie, przystosowując go do rozmaitych zawartości, które nim wypadło przyoblekać. I dziś jeszcze, mimo rozpowszechnienia form i rodzajów artystycznych, nikt go nie prześcignął w spokojnej, prostej, a doskonale pięknej budowie zdania, w logicznym rozwoju okresów, uwydatniających obrazy i ukazujących myśli. Czytając utwór Sienkiewicza jakiejkolwiek natury, nie doznajemy przykrości i nieznośnych zahaczeń o skazy, zadry i szczerby, — ani jednego tam fałszu dla oka, ani jednego dla ucha. Trzeba mu przyznać pierwszeństwo, jako mistrzowi sztuki pisania, samego kunsztu wypowiedzenia się po polsku na piśmie. Nie poprzestał on jednak na wszechwładnym ogarnięciu mowy dzisiejszej, którą się posługiwał w utworach malujących współczesność, albo którą uderzał jak szpadą, gdy trzeba było stawać w obronie wszystkich Polaków, — lecz posunął się do rozłamania wrzeciądzów skarbca mowy starej, prapradziadowskiej, do gwaru wojny i pokoju Rzeczypospolitej. Otworzył przed nami ów skarbiec siedemnastego wieku i dał literaturze polskiej arcydzieło stylu: — usłyszeliśmy na własne uszy żywą mowę naddziadów, leżących po lochach kościołów, po szlakach dzikich pól, między wybrzeżem a wybrzeżem obydwu mórz, dokądkolwiek dobiegło polskiego konia kopyto. To władztwo nad językiem żywym i martwym służyło przede wszystkim do uwydatnienia elementu zdrowia i siły, — do podkreślania wynikającego z nadmiaru siły pierwiastka walki, jako motywu twórczego, — i chwały, jako rezultatu i nagrody. Ów atut siły, jako motyw i efekt twórczy, jest w utworach pisarza jak gdyby wrzecionem, na które nawijają się włókna różnorakich legend. Wskazuje on niewątpliwie na to, iż sam twórca miał nie tylko w duszy, lecz niejako w żyłach, w kościach i szpiku kości ową moc lwa spragnionego walki. Jeżeli nie był w stanie wyładować jej materialnie, to kładł ją w pismo, jak „nabój w burzące działo”.

Zachodziło to wówczas, gdy społeczeństwo poszarpane, przywalone ogromem nieszczęść żyło w milczeniu, pełnym smutku i zwątpienia. Lecz w żyłach wielkiego narodu pod zewnętrznymi ranami i pod zewnętrznym bezwładem, w jego kościach i szpiku kości trwała i krążyła ta sama lwia siła, moc plemienna, zbiorowa, olbrzymia. Stąd poszło zrozumienie się pisarza z narodem, połączenie się w piśmie i czytaniu tak zupełne, jakiego zapewne nie osiągnął jeszcze żaden z piszących na świecie. Przypominam sobie z lat minionych w małym miasteczku Królestwa, miasteczku pogrążonym w zabiegi około zarobku i przeżycia, w brud i pospolitość człowieczej wegetacji, tłum rzemieślników, rolników, terminatorów i wszelakiej małomiejskiej mizerii, zbierający się przed urzędem pocztowym, ażeby tamże na miejscu słuchać odczytywania na głos przez jednego z oświeceńszych czeladników z gazety, prenumerowanej za grosz składkowy, — przygód pana Kmicica, powodzeń i niepowodzeń Rocha Kowalskiego i facecji pana Zagłoby. Jednocześnie najbardziej wyrafinowane i przesiąknięte cudzoziemszczyzną salony arystokracji i plutokracji, snobizm mieszczański i żydowski uprawiały niejako pod przymusem najżywszy kult tegoż pisarza. Na stancjach uczniowskich, w izbach najczerwieńszej, radykalnej młodzieży w Zurychu, Genewie i Paryżu, na przekór wszelkim teoriom, czytywano te same utwory. Były one, jak wiemy, ulubioną lekturą legionistów w rowach strzeleckich, — jak wykazały ankiety w kwestii czytelnictwa, są najpopularniejszymi w chatach śląskich górników, w dworach szlacheckich i w dworkach drobnej szlachty na Podlasiu i Litwie, w chałupach oświeceńszych chłopów na obszarze całej Polski. Dotarły wszędzie, gdziekolwiek skupiła się gromadka ludzi mówiących po polsku w Rosji, Ameryce północnej i południowej, tworząc podwalinę zbiorowej biblioteczki. Poszły w ślad za Polakiem, dokądkolwiek ruszył za chlebem i dokądkolwiek w wędrówce swej zabrnął. Jeżeli bowiem był tak biedny, że o żadnym druku myśleć nie mógł, tylko zarobkiem zajęty, skoro tylko pierwszego się grosza dorobił i udał do pierwszego z brzegu miasta, to tam wśród rzeczy niezbędnych, które mu nabyć wypadło, pokazano mu z pewnością książkę Sienkiewicza w przekładzie na taki język, w którego dziedzinę los go rzucił. Bo nie tylko do rąk polskich trafiły te książki. Dostały się one i tam, położyły się na stołach tych, dla których samo imię polskie było nienawistne, — kazały zachwycać się tym, co skazane zostało od dawna na zapomnienie i zagładę, — wzbudziły upodobanie do tego, co przedtem rozjuszało jedynie fanatyzm i nienawiść. Na Polaków biła z tych książek tężyzna żywotna, wiara w siebie, rodząca męstwo, fantazja kawalerska, pewne swego sukcesu uniesienie mocy, beztroska idąca na przebój, niepamiętna o możliwości porażki, potęga zapału, jako wynik siły ramienia, swada, ekspresja, humor i dobry polski ton, doradzający czego się trzymać na świecie.

A nie tylko dla Polaków leżało w tych książkach coś cennego, bo cowboye w stepach, Burowie w południowej Afryce, żołnierze i marynarze, politycy, kupcy, poszukiwacze przygód, aferzyści w New-Yorku, skwaterzy amerykańscy i sekciarze angielscy, wykwintni bulwarowcy w Paryżu, gorący lud Florencji i Neapolu, stateczni robotnicy w miastach niemieckich i historycy w swych gabinetach — wszyscy przecie czytali skwapliwie Quo vadis. Jak szeroki jest świat, tak szeroko rozpostarła się sława pisarza. Musiało tedy być w nim coś powszechnie ludzkiego, godnego uwagi, budzącego upodobanie wśród tylu stref, ras, narodów i warstw. Zarówno powstanie Quo vadis, jak powodzenie tej książki na świecie, a więc do pewnego stopnia sposób, w jaki została napisana, wskazują na drugi pierwiastek natury pisarza, na jego religijność i przynależność do świata łacińskiego. Quo vadis jest najpopularniejszą książką tego świata, najefektowniejszym jego wyrazem. Wrażliwości, której nie porwie równie katolicki i wysoce utalentowany, lecz ciężki i surowy Manzoni, uwadze, do której nie przemówi nerwowy i pełen wybuchów Fogazzaro, uczuciu, którego nie opanuje patetyczny Paweł Claudel, albo zbyt szczery, zbyt bezwzględny Franciszek Jammes, przekonaniu, którego nie ujarzmi ostentacyjnie uroczysty Paweł Bourget, systematowi myślenia, którego nie zdoła poprowadzić za sobą w swe niedostępne zawiłości kardynał Newman — narzuca się Quo vadis swymi płomiennymi barwami, opisami wspaniałych pochodów, pożarów, uczt, walk na arenach i w zaułkach wiecznego miasta, wnętrza katakumb, obrazami grozy i rozpasania, rozpusty i mąk ducha, zdrad i niespodziewanych nawróceń, całą masą i mocą plastycznych obrazów, których głównym, jak zawsze, efektem jest manifestacja siły fizycznej oraz mocy cielesnych wzruszeń i cierpień.

Henryk Sienkiewicz z dziećmi Henrykiem i Jadwigą oraz psem Wykopem, fot. nieznany, Zakopane 1896

Henryk Sienkiewicz z dziećmi Henrykiem i Jadwigą oraz psem Wykopem, fot. nieznany, Zakopane 1896

Trzecią bowiem najbardziej uderzającą cechą pisarstwa Henryka Sienkiewicza jest zewnętrzna plastyczność. Ten wyraz plastyczność, utworzony z greckiego źródłosłowu plasso lub platto, co znaczy — kształtuję, urabiam, oznacza w naszym rozumieniu zdolność do wyrażania za pomocą utworzonego kształtu i za pomocą ruchu nadanego kształtowi najbardziej istotnych, zasadniczych cech zjawiska. Tę zdolność wyrażania radości i cierpień za pomocą kształtów bijących w oczy, obrazów nad wyraz oczywistych Henryk Sienkiewicz posiadał w stopniu szczególnym. Nade wszystko co do stanów bytu fizycznego, zajść życia w borykaniu się, w walce, w rozpętaniu pasji, w napięciu kości i mięśni. Dość tu przytoczyć niezrównany, arcymistrzowski opis walki byków w Madrycie, polowania na tura w Krzyżakach, sceny z bykiem w Quo vadis, świetne sceny myśliwskie w książce dla młodzieży W pustyni i w puszczy, walki Ursusa z Krotonem, Kmicica z Wołodyjowskim, Podbipięty z Tatarami, wbijania na pal, wyrywania języka Jurandowi, szczególniej zaś pewien opis zwady i bójki w karczmie z Potopu. Ostatnia scena posiada taką moc ekspresji, iż sama jedna może starczyć za symbol owych czasów, za dokładny obraz XVII wieku na pograniczu zachodu i wschodu. Należy zauważyć, iż ta zewnętrzna plastyczność rzadko i mniej skutecznie przeciska się do głębi, — którą, niby promienie Roentgena, ukazują nam niezrównani malarze i plastycy wnętrza Stendhal, Balzac, Flaubert…

W społeczeństwie takim, na przykład, jak francuskie, które w krwawych walkach wewnętrznych, partyjnych i międzywarstwowych dawało wyraz swym wiarom i przekonaniom przez wytoczenie istnych strumieni krwi w rzezi hugonotów, w szczękaniu noża gilotyny podczas wielkiej rewolucji, w walkach barykadowych roku 30-go i 48-go, we wzajemnych bratobójczych wystrzeliwaniach się czasu komuny, — tendencja utworów literackich wyszła z nich… na zewnątrz. Zajęła ona miejsce swe w parlamencie, w radach municypalnych i izbach robotniczych. Osiągnięty został podział w zakresie artystycznym i społecznym. Każdy z tych zakresów pracy uzyskał niezależność i wymiar sfery wpływu. Nie można, oczywiście, utrzymywać, ażeby wszelkie utwory literackie, powstające we Francji, miały być pozbawione idei przewodniej, a nawet tendencji, lecz faktem jest niewątpliwie stwierdzonym, iż tam literatura wywalczyła sobie najszerszy zakres swobody co do wyboru tematu i metod jego traktowania. Wskutek tej swobody, zaopatrzona w niezmierny zasób doświadczeń wielowiekowej kultury, mogła pójść w głąb zjawisk, badać najdalsze przyczyny i powody zewnętrznych komplikacji, rozpatrywać człowieka w jego istocie i prawdzie tajnych jego przeżyć. Rzadko tam już spotykamy doktryny i intencje pisarza, poprzebierane za figury literackie, oraz dydaktyzm i nauczycielstwo skierowane do czytelnika. Pisarz zachodu ujmuje życie ludzkie ze spokojem badacza, z przenikliwością odkrywcy i czułością poety. Nawet łotrostwa zwierząt, ukazujących się w ludzkiej postaci, wywody głupców udających myślicieli i przygody nieszczęśliwych, popadających w beznadziejną śmieszność nie budzą pasji, ani uniesień, uwydatnianych gdzie indziej we wskazówce, podanej publiczności przez pisarza. Przeżycia postaci, pokazanych bezstronnie, są tak ludzkie i powszechne, iż ten, kto je w czytaniu obserwuje, musi je uznawać za własne swoje wspomnienia lub doświadczenia. Pisarz taki, jak, na przykład, Flaubert, z nieporównaną dostrzegawczością przedstawia nie tylko objawy zewnętrzne codziennego i pospolitego życia — radość i smutek, przebiegłość i złudzenie, bezmyślną wegetację i świadomy czyn, miłość i zdradę, rozkosz i rozpacz, narodziny i śmierć, lecz uprzytamnia również świat wewnętrzny, tajny, podświadomy, daje obraz sekretnej maszynerii, która powoduje zdarzenia jawne, odsłania ukryte życie i samą w sobie śmierć wewnętrzną, zanim nastąpiła śmierć fizyczna, — umie pokazać z takim okrucieństwem, prawdą i bezstronnością, jak to czyni sama przyroda, uniesienia duszy, złudzenia jej i przerwanie jej życia, skon duszy, zanim nastąpił skon ciała. Zwyczajna opowieść o życiu mężczyzny i kobiety przemienia się pod jego piórem na symboliczny obraz życia ludzkiego, staje się bezstronną a przecie żałość budzącą legendą o dziejach Adama i Ewy po wiekach wieków od wygnania z raju, epopeją o okrucieństwie i zawiłościach uczuć, o niedoli ślepych złudzeń, bezkarności łotrostw i tryumfie śmiesznej paplaniny.

Wielki pisarz polski miał pełną moc malowania owego wewnętrznego świata i złożył tego dowód w powieści pod tytułem Bez dogmatu, aczkolwiek narzucił jej własną tendencję, — lecz w warunkach, które osaczyły jego twórczość, nie był w stanie uprawiać sztuki badawczej, o jakiej przed chwilą była mowa. Olbrzymie zaufanie, jakiem był obdarzony przez społeczeństwo, zmuszało go do nauczycielstwa i satyry. Czy rady i wskazania pisarza były dobre, czy złe, jego nagany słuszne, czy jednostronne, nie pora dziś przesądzać. Dopiero potomność oceni trafnie i sprawiedliwie te płody jego twórczości, patrząc na stworzone w pomroce niewoli wśród białego dnia wolności i w słońcu bezpieczeństwa nowych polskich pokoleń.

Jedno wszakże należy podnieść z naciskiem. Jakakolwiek mogła być pobudka twórcza jego dzieła, nauczająca, czy karcąca, to wielki ów plastyk, ujmując temat z zewnątrz niejako podsunięty, nadawał mu cechy tak niezrównanego artyzmu, przesycał go pomysłami własnymi tak nowego i nienaśladowanego rodzaju, iż figury wyprowadzone stawały się kreacjami sztuki czystej. Plastyczność takich figur, jak Zagłoba, Roch Kowalski, Rzędzian, Bogusław Radziwiłł, Kmicic i jego kompania, Wołodyjowski, Kiemlicze, Podbipięta, nadawała utworowi Henryka Sienkiewicza znamię sztuki w najwyższym stylu, wprowadziła te postaci do areopagu najcenniejszych kreacji w literaturze świata, unieśmiertelniła ich trwanie w pamięci powszechnej.

Sienkiewicz z dziećmi w Zakopanem

Sienkiewicz z dziećmi w Zakopanem

Byłoby rzeczą zbyteczną przypominać i uprzytomniać stronę działalności publicznej zgasłego pisarza, — wyliczać jego listy w sprawach krajowych, odezwy do społeczeństwa w razach klęsk elementarnych, nawołujące do ofiarności, — wystąpienia publiczne w razach powszechnej rozterki, ankietę w sprawie polskiej, która poruszyła wszystkich pisarzów świata, — odezwy w rzeczach oświaty, — z racji prześladowania naszej narodowości, ogromną pracę, prowadzoną wespół z mecenasem Antonim Osuchowskim na rzecz obrony ziemi w Poznańskiem, szkolnictwa na Śląsku, zbiórek na Macierz Szkolną w Królestwie, na rzecz pomnika Mickiewicza w Warszawie, wreszcie ostatnią działalność w sprawie ofiar wojny, która to działalność wydała wielomilionowy rezultat. Wszyscy te akty i prace w żywej mamy pamięci. Widnieje w nich gorąca miłość ojczyzny, świeci się niestrudzona gotowość do dzieła. Henryk Sienkiewicz miał w inicjowaniu, poruszaniu i przeprowadzaniu tych dzieł szczęśliwą rękę. Nigdy nie zawiodła rzecz wszczęta przezeń, nigdy nie chybiła siła rzutu tej mocnej i wprawnej dłoni. Nam, którym tak długo nic się nie udawało zbiorowego, nam, co nie mieliśmy poza sobą rządu, konsulatu, opieki prawnej, ten człowiek samotny a przemożny starczył nieraz za polityczny i społeczny urząd. Ileż to razy ściągał i wiązał w jedno całą naszą sprawę, opasując nas powrozem swego ducha! Ileż razy, jako ów Ursus, wychodził sam na arenę, ażeby na śmierć mocować się z prześladującą nas bestią! Wszystkie oczy były na niego zwrócone, wszystkie usta wymawiały jego imię, nawet usta zawistników i nieprzyjaciół, których i on nie był pozbawiony. Był najpierwszym z żyjących Polaków, stał się człowiekiem-sztandarem. Kiedy ustanie wicher straszliwy, niszczący narody najprzedniejsze, kiedy ich reprezentanci utworzą koło, radzące o jakiejś lepszej, wyższej, bardziej godnej człowieka formie bytu, Henryk Sienkiewicz byłby był najbardziej powołanym do przedstawicielstwa tego nowego lądu polskiego, który się z oceanu cierpień, spod przypływu i odpływu morza łez wysunął pod słońce, — byłby najodpowiedniejszym rzecznikiem Rzeczypospolitej, posłem przemawiającym w imieniu Królowej o jej prawie do korony, — człowiekiem naszego narodu, który posiada w sobie głos dwudziestu kilku milionów i zaufanie wszystkich, od najbiedniejszego włościanina do najbogatszego magnata. Niedola śmierci zaciążyła nad sprawnością przenikliwego umysłu, który usiłował rozwiązywać węzły, krępujące ducha ludzkiego, i pętle, co ciemiężą ciało. Rzecznik sprawy polskiej przed światem musiał upaść na progu, przed zaczęciem dzieła wolności. Żal całego narodu, żal szczery i głęboki otoczył jego mogiłę. Żałuje go Korona, jak długa i szeroka, jednego z najlepszych swych synów, jakich przez wieki wydała. Żałuje go Litwa święta, którą na nowo po wielkich Litwinach w całej ozdobie i bujnej przeszłości ukazał. Żałuje go Chełmszczyzna, której był najpilniejszym nauczycielem wytrwania i gorliwym obrońcą. Płacze po nim ziemia poznańska, niemym łkaniem Jurandowym i krwawymi jego łzami. Opłakują go ziemie śląskie, które głęboko miłował i ze wszech sił wspierał w ich narodowej pracy. Szczerze i głęboko żałuje go literatura polska, którą wywyższył, rozsławił po ziemi i bezcennymi klejnotami ozdobił.

Cześć, wdzięczność i miłość po wsze czasy jego imieniowi!”[1]

(Fragment książki Macieja Pinkwarta Zakopiańskim szlakiem Stefana Żeromskiego)

[1] S. Żeromski, Elegie i inne pisma literackie i społeczne, Warszawa 1928, s. 165-177

Dodaj komentarz

Twój adres email nie pojawi się na stronie.