Bach w pięciu kontekstach

Katarzyna Wiwer, Helena Poczykowska

Z imprezami cyklicznymi jest tak, że najlepiej się udają, gdy mają już pewną tradycję, ale na tyle krótką, by nie popaść rutynę i schematyczną powtarzalność. Festiwale w trzecim-czwartym roku dopracowują się już mniej więcej stałej publiczności, oswajają dla siebie miejsca, w których się odbywają i przyzwyczajają do swoich zasad niektórych wykonawców, terenowych gospodarzy i – co dziś bardzo ważne! – sponsorów. Ale na szczęście jeszcze ciągle potrafią zaskoczyć świeżością pomysłów, niebanalnym spojrzeniem na samych siebie czy oryginalną formą kreowanych wydarzeń.

I taki właśnie był organizowany już po raz czwarty przez Katarzynę Wiwer i Rafała Monitę oraz ich fundację „Kulturalny szlak” festiwal „Barok na Spiszu”. Jak to ostatnio dzieje się najczęściej w miesiącach wakacyjnych – impreza rozbita była na cykl spotkań weekendowych, co podobno dobrze się sprawdza w małych miejscowościach, dokąd trudno byłoby ściągnąć publiczność na cały tydzień czy dwa. Udaje się to na przykład w Zakopanem (Dni Muzyki Karola Szymanowskiego, Muzyka na Szczytach), choć tam wypracowano też oryginalną formułę koncertów odbywających się co środę i co sobotę, co jest z powodzeniem wykorzystywane podczas Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej.

Rafał Monita

Rafał Monita

„Barok na Spiszu” odbywa się pod hasłem zobaczyć i usłyszeć sztukę, co jest nawiązaniem do pięknej scenerii, w której koncerty się odbywają: są to niewielkie, ale bogato wyposażone kościoły, zbudowane w czasach węgierskiego panowania na tych terenach, nierzadko w czasach gotyku i renesansu, ale wyposażone w większości właśnie w epoce baroku, przeważnie na przełomie XVII i XVIII wieku.

To świetnie korespondowało z przewodnim tematem festiwalu w 2015 r., którym był Jan Sebastian Bach, jego życie (1685-1750) i twórczość. Twórczość tę, oczywiście, można było pokazać tylko w maleńkim fragmenciku, nie tylko dlatego, że jest ona ogromna: to ponad 1000 kompozycji, skatalogowanych przez Wolfganga Schmiedera w dziele Bach-Werke-Verzeichnis, które wraz z numerem katalogowym wymieniamy w programach i recenzjach ze skrótem „BWV”. Przede wszystkim dlatego, że festiwal spiski ma charakter kameralny, z widoczną przewagą muzyki wokalnej, no i miejsca koncertów nie pozwalają na lokowanie tam rozbudowanych składów orkiestrowych, a nawet dużych koncertów solowych. Przyczyny finansowe także grają swoją rolę. Skoro już poruszyło się ten temat, warto wspomnieć, że po raz kolejny głównym sponsorem festiwalu był Zespół Elektrowni Wodnych w Niedzicy oraz Województwo Małopolskie, wraz z Tatrzańskim Bankiem Spółdzielczym, i dwiema stacjami… narciarskimi: Jurgów-Ski i Kotelnica Białczańska. Honorowym patronatem objęły wydarzenie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Marszałek Województwa Małopolskiego Marek Sowa. Pomagały też gminy, na terenie których leży polski Spisz (Łapsze Niżne, Nowy Targ i Bukowina Tatrzańska), Muzeum na Zamku w Niedzicy, ośrodki kultury w Niedzicy i Bukowinie, parafie i osoby prywatne.

Andrzej Zawisza, Katarzyna Wiwer, Maciej Gocman, Marcin Liwień

Andrzej Zawisza, Katarzyna Wiwer, Maciej Gocman, Marcin Liwień

Festiwal rozpoczął się 15 sierpnia 2015 r. w Kacwinie, w kościele Wszystkich Świętych, a wykonawstwo koncertu inauguracyjnego powierzono powołanej w 2013 r. specjalnie z okazji tej imprezy orkiestrze kameralnej Scepus Baroque, w skład której wchodzi kilkunastu muzyków, grywających w rozmaitych zestawieniach i przeważnie wykorzystujących zabytkowe instrumenty z epoki baroku lub ich kopie. W Kacwinie zespół wystąpił w składzie Jan Baciak – pozytyw, Katarzyna Cichoń – wiolonczela barokowa, Violetta Szopa-Tomczyk i Dominika Małecka, grające na barokowych skrzypcach, Andrzej Zawisza – klawesyn, którzy także śpiewał partię basową, Maciej Gocman – tenor, Marcin Liwień – alt, Anna Zawisza – sopran i Katarzyna Wiwer – także sopran, która przed koncertem wygłosiła prelekcję na temat związków między Janem Sebastianem Bachem (1685-1750) i jego mistrzem – Dietrichem Buxtehude (1637-1707).

Dla wielu osób zaskoczeniem było to, że wielki Bach u kogokolwiek się uczył, że uważał Buxtehudego za tak wielkiego mistrza, że warto było wybrać się do niego w 1705 r. (ponad 440 km, podobno pieszo!) z Arnstadt, by posłuchać jego gry i uczyć się kompozycji. Zachwycony mistrzem, samowolnie przedłużył udzielony mu przez parafię urlop – i stracił pracę. Jak wiadomo – nie na długo, a w jego karierze to raczej pomogło niż zaszkodziło.

Organizatorzy tak dobrali program, byśmy mogli bezpośrednio porównać twórczość Bacha i Buxtehudego. Bowiem głównymi punktami koncertu były dwa motety, oparte na niemal tych samych tekstach Jesu meine Freude – najpierw D. Buxtehudego BuxWV 60, potem J.S. Bacha BWV 227. U Bacha naturalnie jest znacznie bardziej rozbudowana polifonia, śpiewaczki mają zadanie nieco trudniejsze, no i ornamentyka jest bardziej ozdobna, ale stary mistrz także nie ma się czego wstydzić. Wcześniej mogliśmy porównać dwie sonaty: niemal klasyczną w budowie, czteroczęściową Sonatę C-dur BWV 1037 Bacha i znacznie bardziej rozbudowaną (8 części!) Sonatę C-dur BuxWV 266 Buxtehudego. Na zakończenie zabrzmiała instrumentalna Sonata G-dur BWV 1030 Jana Sebastiana Bacha.

Nazajutrz, w niedzielę (16 sierpnia 2015) festiwal przeniósł się do Krempach, gdzie w XVI-wiecznym kościele św. Marcina „Barok na Spiszu” gościł po raz pierwszy, stąd też tradycyjnym zwyczajem wysłuchaliśmy najpierw wygłoszonego z wielką znajomością rzeczy i swadą wykładu ks. proboszcza Dariusza Ostrowskiego, który ciekawie mówił o historii wsi i samego kościoła. Tym razem kontekstem, w jakim spojrzeliśmy na Jana Sebastiana – poza dawną niemiecką nazwą miejscowości: Krumm-bach, czyli kręty potok – była twórczość Georga Philippa Telemanna, wielkiego przyjaciela, a zarazem konkurenta muzycznego Bacha. Starszy o 4 lata, był kumem lipskiego kantora, jako że był ojcem chrzestnym jednego z jego najzdolniejszych synów – Carla Philippa Emmanuela Bacha. A muzyka jaką tworzył, była zupełnie inna, ale przecież równie piękna i równie charakterystyczna dla epoki.

W Krempachach wystąpił przed nami duet wykonawców: czeska flecistka Michaela Koudelková i znany nam już z poprzedniego koncertu klawesynista Andrzej Zawisza, który ciekawie mówił o prezentowanych utworach (jedną z sonat zapowiadała też ładnie po polsku flecistka). Najpierw skonfrontowane zostały Sonata organowa G-dur BWV 350 Bacha w transkrypcji Michaeli Koudelkowej na flet prosty i klawesyn oraz Sonata C-dur ze zbioru „Essercizii Musici” Telemanna, na flet i klawesynowe basso continuo. Potem usłyszeliśmy słynną V Suitę francuską G-dur BWV 816 Bacha, którą na klawesynie solo zagrał Andrzej Zawisza. I na koniec zmierzyły się z sobą znów dwie sonaty – Telemanna Sonata d-moll z tego samego zbioru ćwiczeń i Bacha Sonata organowa C-dur BWV 529, również w transkrypcji fletowo-klawesynowej. Telemanna solistka grała na flecie altowym, w całości z pamięci, Bacha – na fleciku sopranowym, z rzadka tylko rzucając okiem na nuty – co podkreślam, bo dziś to rzadkość, żeby profesjonalni muzycy (a nie uczniowie i studenci) potrafili czy też chcieli okazywać publiczności tyle szacunku, żeby grać z pamięci. Zwłaszcza w utworach kameralnych.

Kolejny weekend spędziliśmy we wschodniej części polskiego Spisza. W sobotę, 22 sierpnia 2015 byliśmy we Frydmanie, gdzie w kościele pod wezwaniem św. Stanisława Biskupa (notabene, to piękny dowód na istniejące już od średniowiecza polskie wpływy na tym, węgierskim wówczas terenie: św. Stanisław, kanonizowany w prawie 200 lat po gwałtownej śmierci, czczony był – i jest – w zasadzie tylko na ziemiach polskich) wędrowaliśmy po ciekawych zaułkach historii muzyki, w połączeniu z interesującymi zagadnieniami z dziedziny… prawa, a dokładniej: ochrony dóbr intelektualnych. Bowiem Bach, jak zresztą wielu (jeśli nie większość!) kompozytorów tamtej epoki czerpał pełnymi garściami ze swojej wcześniejszej twórczości i z twórczości innych kompozytorów, biorąc z ich dzieł nie tylko natchnienie i inspirację, ale wręcz tematy do swoich nowych utworów. Dziś nazwalibyśmy to plagiatem czy wręcz kradzieżą. Wtedy nikt się tym nie przejmował. Nie było ZAiKS-u i bardzo dobrze. Nie sądzę też, że starszy od Jana Sebastiana o ćwierć wieku francuski kompozytor André Raison miał jakieś pretensje do Bacha o to, że ten ściągnął główną melodię z jego tabulatury organowej tworząc arcysłynną organową Passacaglię i fugę c-moll BWV 582. Podobnie młodszy od Bacha Giovanni Battista Pergolesi raczej nie miał żalu o to, że jego najsłynniejsze dzieło – Stabat Mater z 1736 r. tak bardzo spodobało się lipskiemu kantorowi, że na jego podstawie stworzył w latach 40. XVIII w. kantatę Tilge, Höchster, meine Sünden BWV 1083. Na pewno nie miał żalu: zmarł w wieku zaledwie 26 lat, w kilka dni po ukończeniu Stabat Mater. Nie dożył nie tylko Bachowskiego plagiatu, ale też co ważniejsze – wielkiej sławy, jaką cieszył się ten utwór od razu po skomponowaniu i cieszy się nią do dziś.

O tym wszystkim dowiedzieliśmy się z niezwykle ciekawego wykładu Andrzeja Szadejko – klawesynisty i popularyzatora muzyki, kierującego kolejnym składem zespołu Scepus Baroque, w którym we Frydmanie wystąpili Katarzyna Wiwer – sopran, Helena Poczykowska – mezzosopran, Marzena Biwo i Małgorzata Malke – skrzypce barokowe, Justyna Rekść-Raubo – wiolonczela barokowa, Natalia Reichert – altówka barokowa, Anna Wiktoria Swoboda – teorba i Andrzej Szadejko, grający na pozytywie. Wykładowi towarzyszyły krótkie fragmenty obu utworów pokazujące podobieństwa i różnice między kompozycjami Pergolesiego i Bacha. Bowiem Jan Sebastian nie zżyna jak nieinteligentny uczeń, odpisujący słowo w słowo klasówkę od siedzącego obok kolegi, ale Stabat… twórczo przetwarza, zmieniając nieco niektóre melodie, różnicując instrumentację (np. dodając ciekawe solowe partie altówki, w grze na której podobno był mistrzem), a przede wszystkim – korzystając z zupełnie innego tekstu. U Pergolesiego śpiewana jest średniowieczna sekwencja łacińska Stabat Mater dolorosa, pięknym wierszem opisująca tragedię Maryi, stojącej pod krzyżem z umierającym Chrystusem. U Bacha Katarzyna Wiwer i Helena Poczykowska śpiewały po niemiecku tekst starotestamentowego Psalmu 51., przypisywanego królowi Dawidowi, który sobie pozwolił na igraszki z Batszebą, zabraną mężowi Uriaszowi, za co Dawida beształ prorok Natan (jakby sobie nie pozwolił, to nie byłoby króla Salomona!). Tekst z Matką Boską, której kult odrzuca wyznanie protestanckie, nie przeszedłby w luterańskim kościele św. Tomasza w Lipsku, gdzie genialny luteranin był na posadzie. RPZ_7001 copy

Po wykładzie posłuchaliśmy opowiadanej wcześniej muzyki i znów stwierdziliśmy, że Jan Sebastian Bach wielkim kompozytorem był. Choć dziś pewno by to go nie uchroniło przed procesem o plagiat.

Z tym przekonaniem rozjechaliśmy się do domów, by nazajutrz, 23 sierpnia 2015 r. zameldować się w XIV-wiecznym kościele św. Bartłomieja, gdzie zapowiedziany był koncert „z niespodzianką”. Solistą był Tomasz Orlow – wybitny organista, specjalizujący się w improwizacji – co, jak wiadomo, przez wieki było podstawą działania etatowych muzyków, przygrywających w kościołach w czasie, gdy liturgia mszy przewidywała momenty „bez słów” – przed pojawieniem się i pierwszymi słowami celebransa, podczas ofertorium, w trakcie i po Komunii Świętej i pod koniec mszy. Za czasów Bacha sztuka ta doprowadzona była do perfekcji (choć księża nieraz zarzucali mu, że jego improwizacje są za nowoczesne i za długie…).

Wysłuchaliśmy najpierw – od prezbiterium – wykładu o istocie improwizacji oraz o tytułowej niespodziance. Otóż było nią to, że programu nie zapowiedziano, bowiem nie znaliśmy go ani my, ani organizatorzy, ani nawet sam wykonawca. Przed koncertem Rafał Monita rozdał publiczności kartki, na których mieliśmy wpisać jeden lub dwa tytuły utworów (najlepiej kościelnych lub patriotycznych) i/lub pod spodem na pięciolinii zanotować kilkutaktowy motyw muzyczny, z których Tomasz Orlow miał potem tworzyć swoje improwizacje. Potem artysta poszedł na chór, zapowiadając, że na początku przedstawi improwizację przygotowaną, oczywiście w stylu Bacha, na temat polskiej pieśni Boże, coś Polskę…, a potem będzie wybierał motywy z naszych propozycji.

Zaczęło się więc w podniosłym nastroju, w kolejnym utworze wysłyszałem kilka taktów kolędy Cicha noc, a potem już nic mi się nie kojarzyło z niczym, nawet z dobrą muzyką, nawet z wywoływaniem duchów licznej rodziny Bachów. Było za dużo krótkich nut, z którymi nienajlepszy instrument niedzicki najwyraźniej nie dawał sobie rady, długie i wytrącające z nastroju (jakikolwiek by on nie był!) przerwy między utworami wskazywały, że artysta prawdopodobnie szukał pomysłu na wykonanie, czasem go znajdował, a czasem nie. Słowem – koncert był doskonałą ilustracją charakterystyki tego rodzaju muzyki, którą sam Tomasz Orlow przedstawił w swoim wykładzie: improwizacja jest to taki utwór, który jest komponowany w momencie wykonania – i nic nie można już w nim poprawić. Niestety. Ale jest to też utwór, który przestaje istnieć, gdy skończy się go grać. Na szczęście. Na zakończenie usłyszeliśmy improwizowaną podobno fantazję na muzyczny temat B.A.C.H. Wykorzystywano go ponoć już 400 razy, najbardziej znane są organowe fugi „bachowskie” Schumana i Liszta, a i sam Jan Sebastian bawił się wielokrotnie kryptogramem muzycznym swego nazwiska. Ale zabawa nie koniecznie dobra na koniec: ostatni Contrapunctus genialnego, niedokończonego zbioru Kunst der Fuge urywa się po tym właśnie motywie, a w pustym miejscu jego syn, Karol Filip Emmanuel Bach wpisał: w momencie, gdzie B-A-C-H pojawia się w kontra temacie, kompozytor zmarł… Ale śmiertelny motyw, na szczęście, dość szybko rozpłynął się w improwizatorskich fioriturach, by przekształcić się – może tylko dla mnie? – w coś podobnego do brzmienia jednego z Obrazków z wystawy Modesta Musorgskiego, Samuel Goldenberg i Szmul.

Wychodziłem z przeświadczeniem, że mogłem lepiej spędzić ten wieczór – na przykład słuchając improwizacji jazzowych, o których bodaj Louis Armstrong mawiał, że udają się najlepiej wtedy, kiedy są dobrze przygotowane…

Na zakończenie festiwalu, 29 sierpnia 2015 r. pojechaliśmy do Jurgowa, bo tam, w kościele św. Sebastiana czekało nas prawdziwe starcie gigantów epoki baroku – Jana Sebastiana Bacha i Jerzego Fryderyka Haendla. Byli rówieśnikami, pochodzącymi z tego samego 1685 r. (Bach młodszy o miesiąc!), urodzili się nawet niedaleko od siebie (Bach w Eisenach, Haendel w Halle, czyli – popełniając anachronizm – obaj są z NRD…) i obaj byli największymi kompozytorami swoich czasów (trzeci na podium był Telemann). Bardziej płodny (w każdym sensie…) był Bach: dwadzieścioro dzieci i około 1000 kompozycji. Ale Haendel, który nie był żonaty i nie miał dzieci, a kompozycji stworzył „zaledwie” kilkaset – w świecie był bardziej znany, działał na liczniejszych polach i uważany jest za twórcę największych hitów XVIII wieku, takich jak Muzyka na wodzie, Muzyka królewskich ogni sztucznych, czy oratorium Mesjasz. No i był oficjalnie największym kompozytorem… brytyjskim, jako że od 1712 roku przeprowadził się na stałe do Anglii.

Zwolennicy Bacha zawsze mogą miłośników Haendla przelicytowywać Koncertami Brandenburskimi, które na dobrą sprawę mogą stanąć za całą pozostałą muzykę świata, ale to oczywiście sąd bardzo subiektywny. Drobnica taka jak genialne preludia, toccaty i fugi, pasje, Wariacje Goldbergowskie, stanowiące kamienie milowe w rozwoju światowej muzyki – zostaną potraktowane z uprzejmym wzruszeniem ramion przez pasjonatów Haendlowskich oper, który to gatunek Bach omijał szerokim łukiem.

Nigdy się nie spotkali, choć wiedzieli o sobie wszystko. Złośliwi mówili, że Haendel dlatego wyjechał do Anglii, że nie nazywał się Bach i nie miał szans na karierę w kraju, gdzie przodkowie, rówieśnicy i następcy Jana Sebastiana niemal zmonopolizowali muzykę między Wartą a Renem. Bach od urodzenia miał przeznaczoną karierę muzyczną – Haendel miał zostać prawnikiem, bo takie ambicje i potrzeby miał jego ojciec, skądinąd z zawodu cyrulik, ale także spekulant w dziedzinie handlu nieruchomościami. Bach biedny, na stałej, ale chudej pensyjce, która była z prędkością światła przejadana przez liczną rodzinę – Haendel obsypywany zaszczytami, posiadacz fortuny, człowiek, który mawiał o sobie, że nawet król wstaje, gdy on wchodzi na salę. Dzieliło ich wszystko – prócz talentu. Zazdrościli sobie tego, co ten drugi miał w nadmiarze: Bach Haendlowi sławy, uznania i pieniędzy, Haendel Bachowi rodziny, pozycji w kraju i spadkobierców. Po śmierci połączyło ich to, co tak rzadko staje się udziałem zwykłych zjadaczy chleba: obaj stali się nieśmiertelni.

Pomysł na ostatni koncert tegorocznego cyklu Katarzyna Wiwer, dyrektorka artystyczna festiwalu, miała taki: między utwory muzyczne wpleciony został mocno przerobiony tekst słynnej sztuki Paula Barza Kolacja na cztery ręce, opisującej fikcyjne spotkanie obu muzyków w Lipsku, inkrustowany dodatkowo fragmentami rozmaitych tekstów z epoki, pokazujących obu muzyków i czasy, w których działali. Ten niejako szkielet spotkania pod tytułem Spiska kolacja na cztery ręce uzupełniony był utworami obu mistrzów w wykonaniu działającej od 2011 r. Karpackiej Orkiestry Barokowej, która w Jurgowie wystąpiła w składzie: Katarzyna Wiwer – sopran, Magdalena Pilch – flet poprzeczny, Joanna Walczak – skrzypce barokowe, Jerzy Walczak – wiolonczela barokowa i Patrycja Domagalska-Kałuża, założycielka i dyrektorka istniejącego od 2011 r. zespołu. Tekst czytał Bartłomiej Chowaniec, pochodzący z Poronina aktor krakowski, przez jakiś czas związany także z Teatrem Witkacego w Zakopanem.

Zmierzyły się oczywiście nie flagowe utwory Bacha i Haendla, nie największe pancerniki ich flot muzycznych – na to za małe były i wnętrze kościoła św. Sebastiana, i budżet imprezy. Byliśmy więc świadkami starcia harcowników z drugiej linii, ale i tak było ciekawie porównywać prezentowane przemiennie sonaty Jana Sebastiana (G-dur BWV 1038 Bacha i E-dur na flet traverso i b.c. BWV 1035) oraz Jerzego Fryderyka (D-dur na skrzypce i basso continuo op. 1 i h-moll op. 2). Haendla reprezentowały jeszcze dwie arie Flammende Rose HWV 210 i Singe Seele, Gott zum Preise HWV 206, ale serca (i uszy!) wszystkich podbiła słynna i urocza aria Ei! Wie schmeckt der Kaffee süße ze słynnej Kantaty o kawie BWV 211 Jana Sebastiana Bacha, przebojowo wykonana i zainscenizowana przez Katarzynę Wiwer z zespołem.

Teksty prezentowane przez Bartłomieja Chowańca, pokazały nam Haendla jako zadufanego w sobie egocentryka, traktującego swą sztukę jako intratny biznes, żądnego pochlebstw i poklasku oraz Bacha, zakompleksionego prowincjusza, który za swe genialne dzieła nie dostaje dodatkowej gratyfikacji, co pozwala mu być wolnym – i od kapryśnej łaskawości władzy, i od zdawkowego aplauzu publiczności. Haendel jest ironiczny, dowcipny, trochę śmieje się i z Bacha, i z własnej sławy, a najwięcej z tych, którzy go na ten piedestał wciągnęli. Niezbyt szlachetny typ, ale przy tych swoich wadach budzi sympatię. Bach to poczciwy safanduła, który niby siedzi przygnieciony osobowością gościa, ale ma poczucie własnej wartości – i własnej wolności, której mu Handel najwyraźniej zazdrości. Ciekawe z punktu widzenia dydaktycznego, z punktu widzenia wartości artystycznej koncertu – teksty powinny być nieco krótsze, by nie przekształcać koncertu w przegadany monolog, tylko od czasu do czasu przerywany muzyką po to, by aktor mógł sobie odpocząć i próbować się nauczyć czytać następny odcinek gadania.

Ale pomysł świetny, wart kontynuacji w następnych latach.

No i pojechaliśmy potem do swoich domów, mniejsza część publiczności do kwater w Jurgowie i spiskiej okolicy, sporadycznie do własnych domów we wsi, inni mieli do pokonania dłuższe trasy. W moim odczuciu tegoroczny festiwal „Barok na Spiszu” był najbardziej udany z dotychczasowych może nie tyle pod względem muzycznym – ta strona zawsze była dobra – ale pod względem zamysłu programowego. Należy mieć nadzieję, że za rok Katarzynie Wiwer i Rafałowi Monicie nie zabraknie inwencji, życzliwości wszystkich miejscowych gospodarzy (chyba festiwal jeszcze nie gościł w Nowej Białej i Dursztynie?) i pieniędzy, które oby jeszcze szczodrzej podsypały im różne władze. Bowiem, jak słusznie mówił w Kolacji na cztery ręce Haendel, pupilek władzy: Sztuce potrzebna jest władza. A władzy potrzebna jest sztuka. Tylko że władza o tym nie wie. Trzeba jej o tym mówić. Trzeba o tym krzyczeć. Trzeba jej tak długo trąbić do ucha, aż to zrozumie…

No, więc trąbię.

Tekst: Maciej Pinkwart

Fotografie: Renata Piżanowska

Dodaj komentarz

Twój adres email nie pojawi się na stronie.