Atma 40 lat temu. Przed otwarciem

Atma, 1971

Wcześniejszy mój dorobek w dziedzinie pracy etatowej imponujący nie był. Jeszcze w czasie studiów na pół etatu pracowałem przez niecały rok w Centralnej Agencji Fotograficznej. Po dziennikarstwie „w nagrodę” dostałem pracę w redakcji tygodnika „Prawo i Życie”. Przepracowałem tam półtora roku i odszedłem do „Robotnika Rolnego”, skąd prostą drogą trafiłem do PGR-u. W zakopiańskim biurze Rady po roku miałem serdecznie dość i szukałem czegoś innego, więc propozycja Anny Juchniewicz wydała się interesująca. Stąd też, jak już skończyłem się śmiać, wypiliśmy za powodzenie tej akcji i zapytałem o szczegóły. Okazało się, że w końcowej fazie trwającego wówczas remontu domu Szymanowskiego Muzeum Narodowe w Krakowie zatrudniło na stanowisku kierownika swojego nieistniejącego jeszcze oddziału w Zakopanem Irenę Śliwińską, na co dzień nauczycielkę gry na fortepianie. Miała pilotować na gruncie zakopiańskim sprawy remontowe, co było o tyle ułatwione, że remont z ramienia miasta nadzortował jej mąż, wówczas architekt miejski, Zbigniew Śliwiński. Irena ponadto, pochodząc ze znakomitego góralskiego rodu Gąsieniców-Łuszczków i znając z własnej praktyki folklor góralski, stanowiła jakby naturalny pomost między regionalizmem i muzyką profesjonalną. Ale zapewne sprawy osobiste spowodowały, że Irena na ostatniej prostej poddała sprawę i jakiś czas przed ukończeniem remontu poszła na urlop bezpłatny. Poszukiwania jej następcy przejęła dyrektorka szkoły.

Umowa o pracę

Umowa o pracę

Nie miałem żadnych kwalifikacji. Ani muzycznych, ani muzealnych. Miałem tylko dwa dyplomy wyższej uczelni, mieszkałem w Zakopanem, szukałem pracy i miałem niespełna 28 lat. To ostatnie zdaje się przeważyło.

Nazajutrz wczesnym popołudniem poszedłem na Kasprusie. Mieszkałem wtedy może pięć minut pieszego spaceru od Atmy, na osiedlu Orkana. Koło willi, gdzie mieszkał Szymanowski przechodziłem często, nigdy specjalnie nie zwracając na nią uwagi. W Nowy Rok 1976 roku padał śnieg, domek wyglądał jakby spał, od lśniących nowością desek zewnętrznego licowania odcinała się kontrastowo czarna, kamienna tablica, informująca, że w tym domu w latach 1930-1936 mieszkał Karol Szymanowski, twórca Harnasiów. Później miałem się dowiedzieć, że mieszkał tylko do listopada 1935. Z sąsiedniego domu wyjrzała starsza góralka.  Atma

– Wicie, panie, że tu mieszkał pan rektor Karol Szymanowski, kompozytor?

Tyle to wiedziałem, ale niewiele więcej. Do sąsiedzkiej komitywy z Zofią Walczakową także jeszcze była daleka droga. Kiwnąłem głową i spłoszony uciekłem.

Zdecydowałem się po tygodniu i z rekomendacji Anny Juchniewicz zatelefonowałem do dyrektora Muzeum w Krakowie. Sekretariat połączył mnie z Tadeuszem Chruścickim natychmiast. Czasy, w których nie dopuszczanie do osobistego kontaktu i nie odpisywanie na listy stały się głównym wyznacznikiem autorytetu dyrekcji miały przyjść o wiele później.

Spotkaliśmy się kilka dni później, w Krakowie. Dyrektor i obaj jego zastępcy (tylko dwóch! – od spraw administracyjnych i od spraw naukowych) urzędowali w pałacyku Czapskich przy ówczesnej ulicy Manifestu Lipcowego (przedtem i dziś: Piłsudskiego). Dowiedziałem się, co miałoby do mnie należeć, złożyłem życiorys i podanie i zostałem wstępnie przyjęty. Chruścicki nie wyglądał na zachwyconego, zdaje się, że traktował moją kandydaturę jako kwestię wybitnie przejściową. Ale chyba w tamtym okresie nie miał wyboru: dowiedziałem się, że termin otwarcia został już dawno ustalony na 6 marca 1976 i musi zostać dotrzymany.

– Dlaczego właśnie 6 marca? – spytałem. Data ta nie była w jakikolwiek sposób związana z życiorysem Szymanowskiego, była to zwyczajna, robocza sobota (innych wówczas nie było).

Popatrzył na mnie uważnie, jakby już wtedy przewidywał kłopoty.

– Ma to dla pana jakieś znaczenie? Tak ustaliliśmy i tak będzie. A co do pana, proszę pamiętać, że będzie pan odpowiadał za dokończenie remontu i sprawy organizacyjne otwarcia. I jest pan zatrudniony na razie tylko na okres próbny, na trzy miesiące. Potem zobaczymy, może wróci pani Śliwińska.

Zapowiadało się nieźle.

26 stycznia 1976 Chruścicki podpisał mój angaż na stanowisko p.o. kierownika oddziału Atma, na czas urlopu Ireny. Pierwszy raz wszedłem do Atmy 31 stycznia 1976. Dyrektor przyjechał z Krakowa i osobiście wprowadził mnie do środka. Na podłodze było mnóstwo trocin, kawałki kabli, deski i papiery. Z głębi dobiegały dźwięki fortepianu.

Po Atmie kręcili się przedstawiciele kilku ekip remontowych. Muzeum reprezentowali wicedyrektor Krzysztof Stawowy, właśnie ćwiczący na fortepianie, który na razie stał w gabinecie Szymanowskiego, gdzie było najspokojniej, a także Zofia Cierniak z działu zbiorów i Maria Kokoszyńska, plastyczka. No i stolarz, Marcin Piech. Polubiliśmy się od razu. No, prawie od razu – jak tylko dyrektor naczelny wrócił do Krakowa. Z Chruścickim polubiliśmy się znacznie później, a najbardziej na stoku i w kolejce do wyciągu na Butorowym Wierchu.

Wszyscy wiemy, jak wygląda dom w czasie remontu. A jeszcze w dodatku cudzy dom? I państwowy? Na miesiąc przed otwarciem nic nie wskazywało na to, że zdążymy. Ale stała obecność ważnych osób z muzeum, którzy koczowali na pięterku Atmy sprawiała, że żadna z ekip nie lekceważyła swojej roboty. Miałem nawet wrażenie, że w pracy najbardziej przeszkadza ich nadaktywność, że jedni wchodzą w drogę drugim. Niemniej jednak powoli wszystkie instalacje zostały „odebrane”, nowe licowanie ścian lśniło czystością, a poremontowe resztki znikały z pokojów. Wkrótce przekonałem się, gdzie znikały.

Pianino w gabinecie Szymanowskiego

Pianino w gabinecie Szymanowskiego

Któregoś dnia fortepian został ustawiony w dawnej jadalni, a jego miejsce w pracowni zajęło mocno zdezelowane pianino, ofiarowane Atmie przez Julię Sokołowską. Szymanowski przyjaźnił się z nią i jej mężem Olgierdem, będącym zarazem jego osobistym zakopiańskim lekarzem. Co prawda więcej tam Szymanowski słuchał muzyki przez radio Sokołowskich, niż grał na pianinie, ale zawsze był to instrument, z którym kompozytor na pewno miał do czynienia. Krzysztof się pożegnał się i wrócił do Krakowa, czego bardzo żałowałem, bo świetnie grywał wieczorami ragtimy Scotta Joplina, które bardzo lubiłem. Jego miejsce zajął wicedyrektor do spraw naukowych i zbiorów – dr Franciszek Stolot: nieco bardziej oficjalny, ale też miły, dowcipny, będący wielkim autorytetem dzięki swemu dorobkowi naukowemu. Wraz z nim w kilku skrzyniach przyjechały eksponaty i zaczęła się praca nad umieszczaniem ich na wyznaczonych przez fachowców miejscach. Autorami ekspozycji byli Teresa Chylińska (scenariusz) i Adam Młodzianowski (wystrój plastyczny). Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek byli w tym czasie w Atmie, ale może jakoś się minęliśmy.

Nie byłem ani pierwszym, ani najstarszym pracownikiem Atmy: przede mną była nie tylko Irena Śliwińska, ale także Antonina Krzeptowska z domu Żegleń, sąsiadka z Kasprusi, zatrudniona przez Muzeum najwcześniej jako osoba dozorująca otoczenie Atmy i ogólnie pilnująca porządku. Była to jedna z najlepszych decyzji personalnych muzeum: wiadomo, że nikt nie jest ważniejszy w kwestiach bezpieczeństwa domu od dobrego sąsiada. Jeśli przez te wszystkie lata, kiedy byłem kierownikiem Atmy w ogóle mogłem spać spokojnie, to tylko dlatego, że widziałem, iż obok mieszka pani Antosia i tak ona, jak i cała jej rodzina mają oko (a nawet dwoje oczu, i uszu!) na bezpieczeństwo muzeum. Po drugie – dzięki pani Krzeptowskiej już wkrótce z Atmą związała się niemal cała jej rodzina. Dziś pewno nazwano by to nepotyzmem. Ale czy dozorczyni może uprawiać nepotyzm?

Pierwszą osobą, zatrudnioną w Atmie już za mojego kierownictwa – ale jeszcze przed otwarciem muzeum – była rodzona siostra Antoniny Krzeptowskiej, Władysława Bzdyk, mieszkająca co prawda na dalekich wschodnich peryferiach Zakopanego, ale zawsze punktualna i bardzo szybko zupełnie niezastąpiona w kwestiach porządku wewnątrz muzeum i opieki nad eksponatami. Pierwsze prace miały oczywiście charakter porządkowy – równolegle z ustawianiem ekspozycji trzeba było po prostu po remoncie posprzątać. Mycie i pastowanie podłóg przyszło dopiero później, bo najpierw nie było jasnej koncepcji, w jaki sposób je konserwować i jak je utrzymywać; przypominam sobie narzucane przez fachowców z Krakowa rozpaczliwe próby ich pokostowania, potem malowania (taka podłoga pozostała do końca starej Atmy w gabinecie Szymanowskiego) – wszystko wyglądało koszmarnie. I w zasadzie dopiero opinia pani Bzdykowej przeważyła: to jej zasługą, jeśli dobrze pamiętam, jest fakt, że w głównych pomieszczeniach farbę i pokost zdarto i pozostały białe (w miarę!) deski, które po prostu co kilka dni myto wodą z mydłem. W fatalnym stanie były okna, które trzeba było solidnie oczyścić i umyć. I do tej pracy pani Władzia ściągnęła z domu swoją podlotkową córkę. Pamiętam długie do pasa blond włosy, miły uśmiech i dołeczki w policzkach. Józia, czy – jak najczęściej mówiliśmy – Ziutka uczyła się w Technikum Tkactwa Artystycznego, a więc była poniekąd artystką. Kilka lat później została pracownicą Atmy, a niebawem osobą, która o funkcjonowaniu muzeum od strony technicznej i administracyjnej, a także finansowej (sprzedaż biletów i wydawnictw) wiedziała najlepiej, znacznie lepiej ode mnie. Przeszła całą drogę służbową i objęła po mnie stanowisko kierownika muzeum. Tutaj, w Atmie, znalazła narzeczonego, za którego wyszła za mąż, zmieniając nazwisko na Józefę Litwin, tu przychodziły po lekcjach jej dzieci, a ona sama była doskonale znana i lubiana nie tylko w środowisku muzeum krakowskiego, ale także wśród występujących w Atmie muzyków.

Z rodziny Antoniny Krzeptowskiej przez Atmę przewinęło się jeszcze kilka osób: przede wszystkim przez kilka lat funkcję popołudniowych i nocnych strażników pełnili jej syn Władysław i zięć – Jan Gaj, potem „wyparci” przez system dozoru elektronicznego. Nigdy nie dałem się przekonać, że elektrony upilnują Atmę lepiej, niż sąsiedzi. Inna rzecz, że od sąsiadów też przychodziły do Atmowskiego ogrodu owce, które najpierw spokojnie „kosiły” nam trawę i użyźniały teren pod krokusy, ale któregoś dnia złe w nich wstąpiło i zeżarły wszystkie kosówki, które posadziłem pierwszego lata. Nie wiedziałem, że owce jedzą kosodrzewinę. Od tamtej pory nie lubiłem sąsiedzkich owiec. Kolejną osobą z rodziny była Krystyna Trzebunia, siostrzenica pani Krzeptowskiej, która ukończywszy Technikum Budownictwa Regionalnego, objęła w Atmie odpowiedzialne stanowisko kasjerki. Po latach wyszła za mąż (też poznając męża w Atmie), a potem straciliśmy ją na rzecz Muzeum Tatrzańskiego, gdzie już jako Krystyna Łazarczyk pracuje w dziale konserwacji. Druga z córek Władysławy Bzdyk, podobno już obecna na otwarciu Atmy (wydaje mi się to niemożliwe, że już wtedy była na świecie…) – Zosia, też ledwo odczekała do końca szkoły i trafiła do nas. To chyba właśnie po Krystynie Trzebuni zasiadła „na kasie” i stanowisko to zajmowała do końca starej Atmy. Ostatnią przedstawicielką rodu Żegleniów – jeśli dobrze pamiętam – była młoda i urocza Małgosia Michna, którą też straciliśmy z powodów uczuciowych, kiedy to wyprowadziła się z Zakopanego, idąc za sercem…

Tymczasem jednak listę pierwszego personelu Atmy tworzyły Antonina Krzeptowska, Władysława Bzdyk i Eleonora Kołodziej opiekujące się eksponatami i Atmą, Maria Kozłowska – kasjerka, Anna Ślimak na stanowisku sekretarki, no i ja. Eleonora Kołodziej miała najlepsze pomysły. To ona nazywała mnie „panem pustoszem” i ona zaproponowała, żeby na wzór maski pośmiertnej Szymanowskiego robić pamiątki z Atmy, w postaci małych popielniczek…

Pod koniec lutego zaczęła mnie boleć głowa, byłem też coraz bardziej nerwowy. Przypisywałem to obawom przez uroczystością otwarcia, choć w zasadzie wszystko było zapięte na ostatni – no, powiedzmy: przedostatni – guzik. To znaczy, jeśli chodzi o ekspozycję, bo pięterko, przeznaczone dla administracji i na archiwum, było ciągle w proszku. Co prawda, mieszkałem w Zakopanem już ponad rok, ale jeszcze nie umiałem przewidzieć nadejścia halnego i zapobiec jego skutkom. Prawdę powiedziawszy, nadal nie umiem… Tak czy inaczej, dmuchnęło solidnie i śnieg zaczął znikać w okamgnieniu. I wtedy zobaczyliśmy, gdzie się podziały śmieci, uprzątnięte rzekomo przez ekipy remontowe. Po prostu przez cały czas remontu wylatywały sobie spokojnie przez okno, a kolejne śnieżyce sprawiały, że znikały z oczu. Teraz wyglądało na to, że Atma stoi na kiepsko urządzonym wysypisku, przez które w dodatku przebiega głęboki na kilkadziesiąt centymetrów rów, wyłożony czerwonym plastikiem z kablami elektrycznymi, prowadzącymi od posesji Zofii Walczakowej, ułożonymi w niezbyt grubych rurach. Zaproszenie na ten śmietnik gości, a co więcej – pokazanie tego w telewizji groziło kompletnym skandalem.

Były cztery dni do otwarcia.

Opadły nam ręce.

Wiatr ucichł, temperatura spadała, nad Czerwonymi Wierchami nadal wisiał groźny, czarny wał, ale zza Giewontu zaczynały wyłazić drobne kłaczki strzępiastych chmurek.

Bedzie kurzić – zawyrokowała Ania Ślimak.

Zobaczyłem światełko w tunelu, i nie była to lokomotywa. Zaproponowałem dyrektorowi Stolotowi, żebyśmy ściągnęli ze służb miejskich spychacz, który to wszystko wyrówna i uporządkuje. Niezbyt chętnie, ale się zgodził.

Nazajutrz, przy pięknej wiosennej pogodzie spychacz wyrównał teren. Wyglądało na to, że śmieci jest jeszcze więcej, tylko teraz są równo ubite wokół muzeum. Było koszmarnie, o wiele gorzej, niż przedtem.

– Przynajmniej się nie będą potykać, to już jakaś korzyść – zaryzykowałem żarcik.

Stolot spiorunował mnie wzrokiem i nie odezwał się. Moja kariera w Atmie zawisła na bardzo cienkim włosku.

Wieczorem zaczął padać śnieg, i padał przez cały następny dzień. Śmieci zniknęły bez śladu. Było coraz ładniej.

Wyprzedzając chronologię dodam, że koszmarne, poremontowe śmieci sprzed Atmy ostatecznie znikły dopiero wiosną 1976 roku, kiedy to członkowie Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR instytucji i organizacji kulturalnych Zakopanego zwrócili się do mnie z propozycją zorganizowania partyjnego czynu pierwszomajowego, polegającego na sprzątaniu naszego terenu. Wywieziono wówczas trzy pełne wywrotki rozmaitego badziewia, a zdjęcia z tej akcji (spokojnie, nie opublikuję!) były jednym z niewielu świadectw ówczesnego związku Atmy z kulturalnym środowiskiem Zakopanego. Były to zresztą czasy, o których mówiono, że jest w Zakopanem kilkadziesiąt instytucji kultury i kilku ludzi kulturalnych…

5 marca 1976 późnym popołudniem podziwialiśmy wszakże czysty, zimowy pejzaż przed Atmą oddychając z ulgą, że groźba kompromitacji może nie znikła zupełnie, ale odsunęła się w czasie. I wtedy zadzwonił telefon.

Wydawało by się, że obecność telefonu w muzeum jest czymś oczywistym. Ba, nawet dzisiejszym czterdziestolatkom pewno się wydaje, że telekomunikacja (czy, jak przedtem mówiono – poczta) będzie się wręcz narzucać z zainstalowaniem podłączenia, bo przecież zawsze to nie tylko sprawa bezpieczeństwa obiektu, ale dla nich to przede wszystkim kwestia zarobku: im więcej linii, tym więcej połączeń, a w konsekwencji – tym większy zarobek. Ale to myślenie anachroniczne, z okresu kapitalizmu. Wtedy zależność taka w zasadzie nie istniała. Co prawda, załatwiając w telekomunikacji zainstalowanie telefonu przez trzy tygodnie, używałem i tego argumentu, ale dyrektor firmy uświadomił mi, że jego osobiste zarobki nie zależą w żadnej mierze od tego, ile zapłacą za rozmowy abonenci. Pensja była stała i podobno niewielka. Oczywiście, w całym kraju znane były w tej dziedzinie pewne możliwości manewru: jedno podanie się wyciągało spod spodu i dawało na wierzch, inne spadało pod stół i znajdywało się dopiero w trzecim kwartale, ten proces naturalnie można było kontrolować, jak się da to się zrobi, ale w zasadzie nie dotyczyło to instytucji państwowych, ja poza tym nie umiałem się do tego zabrać. Niechętnie, ale wspomniałem, że telefon jest nam w Atmie potrzeby także i do tego, by móc się porozumiewać z prasą, która bardzo losami Atmy i jej współpracą z instytucjami zakopiańskimi się interesuje. Pomarańczowy aparat pojawił się z początkiem marca. Ten dzwonek, późnym popołudniem w piątek, 5 marca, był chyba pierwszym, jaki w biurowym pomieszczeniu muzeum usłyszeliśmy. Spojrzeliśmy po sobie z niedowierzaniem, podniosłem słuchawkę.

– Hotel „Kasprowy”, dzień dobry. Czy to Atma? Łączę rozmowę.

Ćwiczenia językowe w sytuacji stresowej wychodziły mi wtedy bardzo kiepsko. Dzwonił Serge Lifar, dawny baletmistrz Opery Paryskiej, choreograf i odtwórca głównej roli w paryskiej inscenizacji baletu „Harnasie”, a przede wszystkim – bliski przyjaciel Karola Szymanowskiego. Z trudem dogadaliśmy się, mieszaniną francusko-rosyjską, o tym, że Atma co prawda jeszcze jest nieczynna, ale skoro gość ma ochotę i potrzebę zobaczyć ją teraz, to nie ma sprawy, serdecznie zapraszamy…

Nie mówiłem oczywiście „nie ma sprawy”, nawet i teraz nie wiem, jakby to było po francusku, a wówczas wszyscy starali się być grzeczni. Elegancja-Francja.

Mais oui, bien sûr, nous vous invitons, a bientôt…

Odłożyłem słuchawkę. Spojrzeliśmy po sobie. Telefon stał na podłodze. Ania siedziała na jednym biurku, ja na drugim, pani Cierniakówna na skrzyni, w której znajdowały się te z pamiątek po Szymanowskim, które na razie nie weszły do ekspozycji. Szklanki były, udało się kilka dni wcześniej spod lady kupić herbatę „Madras”, była też kawa. Oczywiście do sypania „po turecku”, o ekspresach czy nesce w ogóle się nam nie śniło, w łazience działała NRD-owska terma, w której gotowaliśmy wodę. W sumie – byliśmy przygotowani na przyjmowanie nawet korpusu dyplomatycznego.

Lifar przyjechał taksówką po kilkunastu minutach. Był niewysoki, z papachą na kruczoczarnych włosach (świetna farba!), w eleganckim kożuszku i lśniących lakierkach. Zupełnie nie wyglądał na 71 lat. Doskonale pamiętał – przynajmniej tak mówił – swój poprzedni pobyt w Atmie w lutym 1935 roku, kiedy to spędził tu dwa dni u „swego przyjaciela Karola”, i kiedy to wraz z nim tworzył nowe zakończenie baletu. Jak młodzieniec biegał od fotografii do fotografii, wręcz przytulał się do mebli w gabinecie, obejrzał też ze wzruszeniem pokój, w którym mieszkał. To pomieszczenie – na piętrze, z balkonikiem wychodzącym na stronę Kasprusi – było rzeczywiście takim „lepszym” pokojem gościnnym, gdzie zatrzymywali się m.in. kuzyn i współpracownik Jarosław Iwaszkiewicz, który tam właśnie pisał swoje opowiadanie „Brzezina” i kompozytor Zygmunt Mycielski. Pisarz nigdy w muzeum nie był (odwiedziła nas za to jego żona Anna), ale Mycielski zwiedzał Atmę, zaprowadziłem go do „jego” pokoju, rozmarzył się…

Serge Lifar

Serge Lifar

– Och, to były piękne czasy. Oczywiście, przyjaźniłem się z Karolem, ale z Atmy pamiętam najbardziej to, że stąd było blisko na Giewont, i w ogóle w góry, które uwielbiałem…

Lifar siedział potem na skrzyni pamiątkowej, my na biurkach, piliśmy plujkę z madrasu i słuchaliśmy, jak baletmistrz coraz głębiej zapadał we wspomnienia i coraz goręcej zapowiadał, że jak tylko wróci do Paryża, to rozpocznie starania o to, by Harnasie znów pokazano w Operze Garniera.

Nic z tego nie wyszło, może zresztą było to tylko takie kurtuazyjne mówienie. Dziesięć lat później Sergiusz Lifar zmarł – dziwnym zbiegiem okoliczności w tej samej Lozannie, w której w 1937 roku umarł Karol Szymanowski.

Wieczorem łyknąłem nervosol i poszedłem spać. Ranek 6 marca 1976 wstał piękny jak z bajki Andersena o Królowej Śniegu. Było biało, bezchmurnie, niewielki mróz. Śnieg przed Atmą skrzył się w słońcu i skrzypiał pod nogami. Nad oknami i na gontowych daszkach płotu piętrzyły się śniegowe czapki. Pomyślałem, że zdjęcia będą udane. Zapowiadał się interesujący i długi dzień.

W przeddzień trzydziestolecia Atmy poprosiłem o spisanie swoich wspomnień panią Zofię Cierniakównę, która widziała tamte wydarzenia z nieco innej, może bardziej sentymentalnej perspektywy:

Upłynęło już przeszło 30 lat od tamtych dni, kiedy ówczesny Dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie – Tadeusz Chruścicki zlecił mi oraz dr Franciszkowi Stolotowi pracę przy urządzaniu ekspozycji związanej z postacią Karola Szymanowskiego w Atmie w Zakopanem. Współpracowała z nami p. Maria Kokoszyńska, główny plastyk Muzeum Narodowego, w Krakowie zaś również plastyk – Anna Oleksiewicz.

Samo zaproponowanie mi tej pracy odebrałam z pewnym zaskoczeniem, ale też z nieukrywaną radością, ponieważ, jakkolwiek jestem historykiem sztuki, drugą moją osobistą pasją jest niewątpliwie muzyka. Na Szymanowskim akurat nie specjalnie się znałam, ale tym bardziej cieszyło mnie wchodzenie w ten nowy muzyczny świat.

Najpierw zapoznaliśmy się ze scenariuszem całej ekspozycji mieszczącej się w trzech pomieszczeniach Atmy, a opracowanym merytorycznie przez muzykologa, specjalistkę od Karola Szymanowskiego – p. Chylińską, a od strony plastycznej – pana Młodzianowskiego.

Sama nasza praca składała się z dwóch etapów:

Najpierw, jeszcze w Krakowie asystowaliśmy przy komponowaniu ekranów dotyczących zakopiańskiego środowiska związanego z postacią Szymanowskiego. Wybrany przez p. Chylińską zbiór zdjęć i odbitek, po długich debatach zdecydowano się umieścić na szklanych ekranach w drugim pomieszczeniu, aby zasłaniały możliwie jak najmniej pięknych drewnianych ścian Atmy. Liternictwo i sam układ zdjęć wykonała A. Oleksiewicz. W poprzednim wstępnym pomieszczeniu umieszczono dokumentację dotyczącą samego życia artysty – umieszczoną już na drewnianych ekranach.

Drugą część, dla nas najtrudniejszą, pracy w Atmie było zdobycie eksponatów do gablot, oraz, rzecz najważniejsza – odtworzenie wnętrza pracowni Karola Szymanowskiego, według, na szczęście zachowanych, fotografii i przekazów.

Najpierw więc należało do nas przywiezienie eksponatów z Warszawy z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, z Muzeum Teatralnego, a także darów od dwóch b. bliskich osób Szymanowskiego: p. Leonii Gradstein oraz Ireny Lorentowicz. Z Biblioteki Kompozytorów Polskich XX w. przy Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego została nam przekazany zbiór cennych obiektów: przede wszystkim frak kompozytora z 2-ma kamizelkami, inhalator podróżny, a także cygarniczki, puzderka, sygnet, krzyż rodzinny, książka do nabożeństwa samego Karola, szarfy, a nawet ołówek, którym pisał. Ponadto portret Lifara i oprawione fot. Ojca i Matki Szymanowskiego. Z Muzeum Teatralnego przy Placu Teatralnym przywieźliśmy portret Szymanowskiego (rys. J. Umińskiej), maszynopis M. Otwinowskiej „Wspomnienie o Szymanowskim”, autograf nutowy, szereg fotografii, m.in. z pogrzebu artysty oraz programy koncertów.

Najciekawszy jednak był kontakt z p. Gradstein i p. Lorentowicz i prowadzone z nimi rozmowy. Byliśmy pod dużym ich wrażeniem. P. Leonia Gradstein, sekretarka, a potem i przyjaciel Szymanowskiego opowiedziała nam b. dokładnie o przebiegu ostatniego dnia (i śmierci) artysty. Oczywiście po przeszło 30 latach od tej rozmowy, może nie pamiętam szczegółów. Przekazała nam do Atmy kilka rzeczy: talię kart do gry w skórzanym etui, flakonik szklany z wieczkiem (w środku proszek, być może jakiś narkotyk), fotografie Stanisławy Szymanowskiej, fot. maski pośmiertnej, fot. koncertu kompozytora w Rydze 1930-31 r. Pani Irena Lorentowicz opowiadała nam barwnie o współpracy przy „Harnasiach” i przekazała Muzeum program do „Harnasiów”, oraz fotografie dekoracji i projekty komponowanych przez nią kostiumów. Ofiarowała mi także swoją książkę o Szymanowskim z dedykacją.

W związku z. przekazanym frakiem kompozytora, pamiętam gigantyczne kłopoty z poszukiwaniem pralni, w której natychmiast miał być wyprany (frak był bowiem, w b. nieekspozycyjnym stanie…). Przekonałam się wtedy jak wielu zwykłym krakowianom niewiele mówi nazwisko – Szymanowski. Dopiero jedna prywatna pralnia, dosłownie na peryferiach Krakowa zdecydowała się, z największym szacunkiem odłożyć inne czynności i poza kolejką, natychmiast wyprać frak.

Po przyjeździe do Zakopanego udaliśmy się jeszcze do Czesława Wieczorka [właśc.. Antoni Marian Wieczorek – przyp. MP], który przekazał nam korespondencję z Szymanowskim z okresu zakopiańskiego i warszawskiego, oraz fotografie dawnej Atmy. Odebraliśmy też budzik będący własnością artysty – od Heleny Wawrytko. Pamiętam też bardzo dobrze wizytę naszą u p. Julii Sokołowskiej, w której domu bywał bardzo często Szymanowski i koncertował na pianinie. Wizyta ta, w bardzo serdecznej atmosferze osiągnęła swój cel. Pani Sokołowska przekazała do Muzeum pianino, na którym artysta grywał podczas odwiedzin.

Z wielkim zapałem zaczęliśmy pracować nad rekonstrukcją pracowni Szymanowskiego. Na szczęście zachowały się zdjęcia w kilku ujęciach jak i różne opisy. Trzeba było też dorobić wg fotografii lampę stojącą na pianinie oraz figurką Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Pracę tą wykonał rzeźbiarz Muzeum Narodowego – p. Antoni Bieszczad. Cała rekonstrukcja tego pokoju chyba się nam udała. Świadczy o tym reakcja pani Krystyny Dąbrowskiej, która po przyjeździe na otwarcie Atmy weszła z pewnym lękiem do pracowni i ku naszej satysfakcji zawołała: Boże, pracownia zupełnie jak za tamtych lat!…

Całej tej naszej pracy towarzyszyła jako tło fascynująca dla mnie wtedy muzyka Szymanowskiego puszczana cicho, czy to z płyt, czy taśm. Mieszkaliśmy wówczas w samej Atmie na I piętrze i z poczuciem humoru wspominam, jak bałyśmy się obie z p. Marią Kokoszyńską, gdy skrzypiała podłoga, że to nas straszy duch samego kompozytora. Tak też odbierałyśmy hałas dochodzący z pokoju, w którym spał Franciszek Stolot, okazało się to jednak odgłosami jego walki z myszami.

Pamiętam też bardzo dobrze przyjazd do Atmy z Paryża Serge Lifara na dzień przed otwarciem ekspozycji. Czekaliśmy na niego z wielkim przejęciem. Pamiętam dokładnie, jakby to było wczoraj. Za oknem kopny śnieg i nagle pojawiła się elegancka postać mężczyzny i to w czarnych, wytwornych lakierkach usiłującego przejść możliwie bezpiecznie przez zwały białego puchu. To Lifar. Nie zapomnę jego wejścia. Był tak wzruszony, że ledwo nas w ogóle zauważył. Staliśmy z szacunkiem, a on gładził z największą czułością drewniane belki ścian domu i mówił: Boże, prawdziwe drewno… Potem już było gorzej, ponieważ poczęstowaliśmy go (bez wyobraźni) tzw. kawą, a była to przecież kawa z czasów PRL, podana w dużej szklance z uchem. Biedny Paryżanin, wypił ją z wielkim trudem, ale zapewne porównał ją z kawą, którą pijał we Francji. Coś nawet na ten temat wyszeptał…

Z samego otwarcia Atmy pamiętam tylko wielkie wzruszenie, któremu jako tło towarzyszyła wspaniała muzyka góralska w najlepszym wydaniu. Zachowałam też w pamięci moment, gdy przybyły Jerzy Waldorff (który, o ile pamiętam w ówczesnej sytuacji politycznej naraził się władzy jako człowiek odważny i nie był przewidziany do uczestnictwa) przywiózł i przekazał Atmie maskę pośmiertną Karola Szymanowskiego przejętą od Muzeum Narodowego w Warszawie. Pamiętam również piękny koncert w Sali Teatru „Morskie Oko” w Zakopanem, a zwłaszcza moje ulubione „Pieśni Kurpiowskie”.

Tekst: Maciej Pinkwart

Fotografie: zbiory prywatne

Tekst objęty prawem autorskim

6 marca 1976 nastąpiło uroczyste otwarcie Muzeum Karola Szymanowskiego w willi Atma w Zakopanem. Od 2012 roku muzeum w ramach programu unijnego „Muzyka pod Tatrami” zostało zmodernizowane, tablice zostały zastąpione multimediami, zmieniono fortepian i wykonano część nowych mebli. Wymieniono też personel. Od 2013 roku wprowadzono też nazwę „Nowa Atma”.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie pojawi się na stronie.